Energetyka atomowa może się okazać drogą ucieczki. W kolejną ślepą uliczkę

W ciągu ostatnich kilku tygodni dalekosiężne, wieloletnie plany dla energetyki wylądowały na śmietniku historii. Zerwanie przez Zachód z rosyjskimi surowcami w krótkiej perspektywie będzie miało, oczywiście, charakter poszukiwania innych dostawców tych samych surowców. Ale już na średnią i dłuższą metę przyniesie szybszy zwrot ku OZE i – najprawdopodobniej – renesans atomu.

Publikacja: 23.04.2022 10:16

Energetyka atomowa może się okazać drogą ucieczki. W kolejną ślepą uliczkę

Foto: Adobe Stock

– Schyłek energetyki atomowej zaczął się już dawno temu. Nie postrzegano tego w ten sposób, ale gdy tylko spojrzy się na historyczne wskaźniki – np. liczbę rozpoczynanych budów elektrowni nuklearnych każdego roku – to apogeum miało miejsce w 1976 roku. Wtedy rozpoczęto najwięcej projektów: 44 jednostki. Możemy jeszcze spojrzeć na liczbę reaktorów będących w trakcie budowy w danym roku. Pod tym względem rekordowy był 1979 r.: 234 reaktory – opowiadał nam ledwie dwa lata temu Mycle Schneider, specjalista ds. energetyki i doradca m.in. Parlamentu Europejskiego w tym zakresie.

Gdy rozmawialiśmy ze Schneiderem, energetyka atomowa wydawała się być pieśnią przeszłości. O łabędzim śpiewie tej części rynku moglibyśmy mówić, wspominając rok 1996: wówczas 17,5 proc. globalnej produkcji energii zachodziło w reaktorach. Ale potem zaczął się zjazd, a nasz rozmówca wytykał, że w 2019 r. rozpoczęto zaledwie pięć projektów nuklearnych. Mieliśmy za sobą katastrofy, w tym te spektakularne, które zniechęciły opinię publiczną do generowania energii z atomu: Three Mile Island, Czarnobyl, Fukuszimę. Niemcy zdecydowali o pospiesznym (w skali tej branży, rzecz jasna) wyłączeniu swoich elektrowni. Ale, zdaniem Schneidera, poza strachem o odwrocie od atomu przesądziły inne czynniki.

– Najważniejszym była opłacalność takich inwestycji. W Ameryce funkcjonuje prywatny rynek: i jeśli mamy firmę wartą miliard, która porywa się na projekt warty 2 mld, a ostatecznie płaci rachunek rzędu 4 mld – to się musi skończyć bankructwem – kwitował Schneider.

Czytaj więcej

Amerykanie zapoznają Polaków z nadzorem nad elektrownią jądrową

Ale energetyka po wielu latach przestaje być rynkiem, na którym opłacalność inwestycji i zysk są kluczowymi parametrami. Pierwszy wyłom w takim postrzeganiu produkcji energii poczyniła polityka klimatyczna, która zaczęła karać działanie po „najprostszej linii oporu” (czyli spalanie kopalin w istniejących już instalacjach) i promować kosztowną, bolesną – ale niezbędną dla ratowania klimatu – transformację energetyczną. Kij pod postacią coraz bardziej kosztownych pozwoleń na emitowanie CO2 tylko dodał do tego procesu czynnik ekonomiczny: penalizował (finansowo) korzystanie z tradycyjnej energetyki, stanowiąc zachętę (ekonomiczną) do zmian.

W tle przebijało się jeszcze inne pojęcie: bezpieczeństwo energetyczne. Tu z kolei motorem zmian jest geopolityka, a wraz z agresją Rosji na Ukrainę energetyka stała się sferą kojarzącą się raczej z obronnością: nie tyle o militarnym charakterze, ile w sensie obrony gospodarek i społeczeństw przed geopolitycznymi ślepymi uliczkami, w jakie wpędzić je mogą agresywne zachowania i ambicje liderów kontrolujących zasoby surowcowe. Biorąc to pod uwagę, energetyka zaczyna przypominać obronność: nikt nie ma bezpośredniej korzyści z tego, że kupił czołgi lub systemy rakietowe. A jednak państwa inwestują w swój potencjał militarny. I tak samo powinny inwestować w energetykę, nie mierząc jej wyłącznie kategoriami zysków i strat.

Stan przedgorączkowy na rynku uranu

I właśnie ta nadzieja na uruchomienie potencjału i pieniędzy z państwowych kas najwyraźniej nadała rynków związanym z energetyką atomową nowego impetu. "Ceny rud uranu wzrosły do 57,5 dolara za funt, czyli do poziomu widzianego ostatni raz ponad dekadę temu, jeszcze przed Fukuszimą" – odnotowuje „The Wall Street Journal" w jednym z marcowych wydań. „Trzecia część ceny przyrosła od ataku Rosji na Ukrainę. Akcje kanadyjskiego wytwórcy uranu, Cameco, podskoczyły o 29 proc. r/r, a Sprott Physical Uranium Trust, fundusz posiadający fizycznie zasoby wydobytego uranu, przybrał na wartości o 31 proc." – liczy dziennik.

Przez ostatni miesiąc ceny surowca i wycena firm z tej branży tylko rosła, więc dane "WSJ" też już nie są w pełni aktualne. Problem jednak w tym, że w ciągu dekady po Fukuszimie branżę konsekwentnie wygaszano, nie tylko w Niemczech. Weźmy Wielką Brytanię: w latach 90. na Wyspach pracowało piętnaście elektrowni atomowych, za dwa lata Londyn będzie dysponować już tylko dwiema.

Impulsy do odwrócenia tego trendu płyną z rozmaitych źródeł. Możemy tu wspomnieć o Polsce i jej planach budowy dwóch elektrowni atomowych, ale ten projekt akurat – mimo że przymierzało się do niego kilka ostatnich gabinetów w Warszawie – nadal się ślimaczy. Generalnie w krajach Europy Środkowo-Wschodniej opór i strach przed energetyką atomową był nieco mniejszy: być może z powodu mniejszej wiary w wydolność konwencjonalnej energetyki. Mocniejszy impuls był dziełem Brukseli, która w projekcie nowej taksonomii, jak pisaliśmy jeszcze przed wojną w Ukrainie, uznała energię jądrową za niskoemisyjne źródło energii – z zastrzeżeniem rygorystycznych warunków bezpieczeństwa i ochrony środowiska, co obejmuje też usuwanie odpadów, ale UE otworzyła furtkę wszystkim, którzy ten potencjał chcieliby rozwijać.

Decyzja eurokratów idzie w ślad za prawdziwym wysypem peanów na część atomu, jakie pojawiły się w środowiskach ekspertów i niektórych ekologów. "Autorzy (...) twierdzą, że da się wyjść z błędnego koła. (...) Mówią, że jedynym, globalnym, wyjściem z rogu, do którego sami się zapędziliśmy, jest energetyka atomowa" – czytamy w "Energii dla klimatu. Jak niektóre kraje poradziły sobie ze zmianami klimatu" (2019) Joshuy S. Goldsteina i Staffana A. Qvista. W niemal parareligijnym tonie pisze o atomie Robert Bryce, autor książki "Siła energii. Elektryczność bogactwem narodów" (2020): "Powinniśmy skupić się na oszczędzaniu ziemi i przestać straszyć ludzi energetyką jądrową oraz wykorzystać jej rzeczywisty potencjał (...). Można się spodziewać dalszych kolejnych innowacji w energetyce jądrowej oraz dalszego rozwoju wszystkich aspektór elektryczności i elektroniki" – dorzuca. "Musimy odejść od spalania ropy i jej pochodnych, a także od spalania gazu ziemnego. (...) musimy przestać spalać wszystkie węglowodory kopalne i zacząć produkować energię elektryczną bez nich. Wiemy, jak to zrobić. Zestaw narzędzi pozwalających to osiągnąć jest krótki i stały – a najpotężniejszym z nich jest energetyka jądrowa" – konkluduje w "Atomie dla klimatu" (2021) Urszula Kuczyńska.

Jak zatem widać, presja na renesans tradycyjnego atomu rośnie. I przynosi dwojakie skutki, bowiem rządy zaczynają się poważnie wahać przy składaniu deklaracji o rezygnacji z potencjału nuklearnego, a inne wprost mówią o odwracaniu ich. Wspomniani Brytyjczycy dziś sugerują, że ich odwrót od konwencjonalnych elektrowni będzie częściowo rekompensowany budową małych modułowych reaktorów jądrowych (SMR, small modular reactor). Takie same plany ogłaszają kolejne wielkie polskie koncerny państwowe, nawet spoza tradycyjnie rozumianego sektora energetycznego.

Niewielkie dostawy, wielkie wpływy

Ale jest też jeden szkopuł: uran również jest paliwem kopalnym, jego zasoby są rozrzucone po świecie w nierównomierny sposób – niektóre państwa są uranowymi potentatami, inne z kolei dysponują tak śladowymi zasobami, że sens ich eksploatacji jest żaden.

Z historycznych powodów zwykliśmy myśleć, że Rosja może należeć do pierwszej z tych grup – "Rosja nie jest dużym wydobywcą rud uranu, czyli tego, co w rzeczywistości wydobywa się z ziemi, jej rynkowy udział to ledwie 6 proc." – szacuje "The Wall Street Journal". Większość wydobytego surowca ląduje zresztą w rodzimych reaktorach. Ale jednocześnie dziennik ostrzega, że Kreml kontroluje znaczną część tzw. wtórnego uranu, czyli paliwa, które pozostało po przeróbce rudy, a które może zostać wzbogacone. No i, według World Nuclear Association, Rosja na gigantyczną skalę wzbogaca uran: jej instalacje odpowiadają za 43 proc. tego typu procesów w skali globalnej. Więcej niż europejskie potęgi – Wielka Brytania, Francja, Niemcy, Holandia – razem wzięte. "Można zakazać importu rud uranu z Rosji, to dałoby się zrobić. Ale pełne sankcje na Rosatom, nuklearny koncern, który posiada też spółkę odpowiadającą za wzbogacanie, Tenex, przyniosłyby znacznie bardziej dysruptywny efekt" – kwituje gazeta.

Ba, nie ulegajmy też złudzeniu, że Kreml – zużywając wydobywany za Uralem uran we własnych elektrowniach – nie ma nic do powiedzenia w sprawie światowych dostaw. Według danych World Nuclear Association za 2020 r. największym światowym dostawcą uranu jest Kazachstan: odpowiada za 41 proc. dostaw. W tym samym Kazachstanie styczniowa interwencja rosyjskiej armii uratowała stołek prezydenta przed ulicznymi protestami i choć władze w Nur-Sułtan nie uległy naciskom Kremla, by włączyć się do inwazji na Ukrainę, to wpływ Moskwy na kazachskich liderów jest dziś większy niż kiedykolwiek po 1991 roku.

W pierwszej dziesiątce największych dostawców paliwa do elektrowni atomowych jest też druga dawna azjatycka republika ZSRR, Uzbekistan – kolejny kraj, w którym patronat Kremla stał się w ostatnich latach znacznie bardziej odczuwalny. Mamy tu również strategicznego partnera, czyli Chiny, oraz jego azjatyckiego arcyrywala, który wije się pomiędzy Wschodem a Zachodem, czyli Indie. Do tego dodajmy jeszcze afrykańskiego potentata uranowego, czyli Namibię i nieco mniejszego gracza, czyli Niger. W obu przypadkach są to kraje, które ze względu na antykolonialne sentymenty dziś są skłonne wspierać – mniej lub bardziej dyskretnie – Rosję.

W tym gronie Zachód mógłby liczyć niemalże wyłącznie na Australię i Kanadę – oraz, dziś czysto teoretycznie, na Ukrainę. Ale nawet te trzy państwa w połączeniu ledwie przebijają połowę dostaw z Kazachstanu. Innymi słowy, Rosja i państwa w jakimś stopniu od niej uzależnione lub z nią sympatyzujące odpowiadają za 60-70 proc. światowego rynku uranu. Jeżeli globalna energetyka przerzuci się na nuklearne źródła energii to – przy jej skali i zachłanności na energię – może wcześniej czy później znaleźć się w sytuacji jeszcze gorszej niż dzisiejsza próba zrekompensowania ubytków na rynku ropy czy gazu.

Pieniądze i know how

I tu trzeba jeszcze wspomnieć o dodatkowym aspekcie. Jak zauważa magazyn "The Conversation", Rosatom stał się w ostatnich latach globalnym eksporterem technologii nuklearnej na bezprecedensową skalę. Spośród 57 reaktorów, których budowę zainicjowano między zniszczeniem Fukuszimy a inwazją na Ukrainę, rosyjski koncern wziął udział w 13 projektach. Dziesięć z nich było realizowanych poza granicami Rosji. Rosjanie budują lub przymierzają się do budowy elektrowni w Chinach, Indiach, Bangladeszu, Pakistanie, Turcji, Egipcie – a na znacznie bliższych nam podwórkach: w Białorusi, Węgrzech i Finlandii. Do energetyki atomowej zaczyna ustawiać się w długiej kolejce Afryka, a to – poza kilkoma zdeklarowanymi aliantami Zachodu – prawdziwe pole do popisu dla "moskiewskich przyjaciół".

Oczywiście, można by sprowadzić sprawę do pieniędzy. Koszt budowy elektrowni atomowej to dziesiątki (i więcej) miliardów złotych. Polskie konwencjonalne ambicje atomowe Polski Instytut Eonomiczne wycenił niedawno na 105 mld zł do 2040 r. Dodatkowy reaktor we francuskim Flamanville to jakieś 60 mld zł. Nowa elektrownia w brytyjskim Sommerset – dobre 120 mld zł. Zarobek dla Rosatomu byłby zatem olbrzymi.

Ale emisariusze z Moskwy oferują potencjalnym klientom kredyty i finansowe wsparcie przy realizacji projektu, co pozwala nawet tym biedniejszym – jak choćby Bangladesz czy Egipt – na snucie nuklearnych marzeń. Zachodnie firmy i rządy nie są tak hojne i skłonne do wsparcia potencjalnych klientów. To daje olbrzymie polityczne przełożenie na te kraje. A jego przedłużeniem jest know how, bowiem Rosja – jako dostawca technologii – odpowiadałaby za szkolenie kadr, serwisowanie, dostawy części zamiennych, być może w dłuższej perspektywie za dostawy uranu.

– Schyłek energetyki atomowej zaczął się już dawno temu. Nie postrzegano tego w ten sposób, ale gdy tylko spojrzy się na historyczne wskaźniki – np. liczbę rozpoczynanych budów elektrowni nuklearnych każdego roku – to apogeum miało miejsce w 1976 roku. Wtedy rozpoczęto najwięcej projektów: 44 jednostki. Możemy jeszcze spojrzeć na liczbę reaktorów będących w trakcie budowy w danym roku. Pod tym względem rekordowy był 1979 r.: 234 reaktory – opowiadał nam ledwie dwa lata temu Mycle Schneider, specjalista ds. energetyki i doradca m.in. Parlamentu Europejskiego w tym zakresie.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Atom
Atomowy bilans otwarcia na majówkę
Atom
Ruszą prace terenowe na obszarze przyszłej elektrowni jądrowej w Polsce
Atom
Szczerość atomowych decydentów. Atom później i drożej
Atom
Jest nowy prezes atomowej spółki PGE
Atom
W Zaporożu „bardzo bliska katastrofy nuklearnej”. MAEA ostrzega świat