Ropa drożeje, bo wskutek pożarów w kanadyjskim stanie Alberta płomienie znalazły się niebezpiecznie blisko roponośnych piasków. Z tego powodu na rynek dociera o milion baryłek mniej niż przed kataklizmem.
To dlatego jeszcze 9 maja rano baryłka gatunku Brent kosztowała 45,57 dol., o 91 centów więcej niż na zamknięcie transakcji w piątek, 6 maja. Pod koniec dnia, kiedy dotarły informacje, że pogoda pomaga w gaszeniu pożaru, a płomienie oszczędziły okolice Fort McMurray – największego kanadyjskiego zagłębia naftowego – rynek się uspokoił, więc ropa zaczęła tanieć. I powinno tak być nadal, ponieważ dwaj najwięksi producenci w tym regionie – Statoil i Phillips – zapowiadają, że 10 maja wracają do eksploatacji.
Na rynku widać także wycofywanie się inwestorów, zwłaszcza funduszy spekulacyjnych, które uznały, że nie ma co liczyć na wielkie zamieszanie na rynku. Bo ropy jest pod dostatkiem i jakiekolwiek wsparcie dla cen raczej będzie krótkotrwałe – widać to po przypadku zmniejszenia dostaw z Kanady.
– Nieustannie rosnąca podaż z krajów Bliskiego Wschodu z powodzeniem równoważy zmniejszenie dostaw z Kanady – wskazywał Norbert Ruecker, szef działu analiz surowcowych w Julius Baer.
Jego zdaniem w ostatnich miesiącach ceny ropy zbyt szybko poszły w górę, żeby można uznać, że rynek jest ustabilizowany.