Z przedstawionych ostatnio danych GUS wynika, że to problem coraz poważniejszy. Okazuje się, że o ile do recyklingu nadaje się mniej więcej stały odsetek zbieranych odpadów (ok. 26 proc. zarówno w 2018, jak i 2015 r.), o tyle takich do termicznego przetwarzania rośnie w zatrważającym tempie – z 13 proc. w 2015 r. do 24 proc. w 2018 r. (najwięcej odpadów przeznaczanych jest do składowania).
Skąd ten wzrost? – Mamy w Polsce ok. 150 stacji mechaniczno-biologicznego przetwarzania opadów. Po procesie recyklingu powstaje tam także resztkowa frakcja kaloryczna nazywana RDF. Są to kaloryczne, czyli palne odpady, które można jedynie przetworzyć termicznie, uzyskując ciepło i energię – wyjaśnia Grzegorz Wielgosiński, profesor Politechniki Łódzkiej, kierownik Zakładu Technik Inżynierii Środowiska.
W 2018 r. powstało ok. 3 mln ton tego typu opadów. – Problem w tym, że w istniejących spalarniach jesteśmy w stanie przetworzyć ich ok. 1 mln ton – wylicza Wielgosiński. Przy takiej luce ceny za spalenie śmieci typu RDF skoczyły do 700 zł za tonę z 40–50 zł w 2017 r., rośnie też liczba „przypadkowych” pożarów na składowiskach. GUS wyliczył, że w 2018 r. były aż 243 pożary, wobec 132 w 2017 r. i 88 w 2014 r.
Zdaniem prof. Wielgosińskiego rozwiązaniem może być większa liczba spalarni. Obecnie działa ich raptem osiem w całej Polsce, a dwie są w budowie. – To nie poprawi sytuacji w wystarczającym stopniu. Trzeba szykować następne projekty – zaznacza.
Przyznaje jednocześnie, że największą barierą w rozwoju tego typu sposobu utylizacji opadów są obawy okolicznych mieszkańców, którzy uważają spalarnie za trucicieli. Protestują też ekolodzy, wedle których śmieci trzeba przede wszystkim powtórnie wykorzystywać. – Ale pewnego rodzaju produktów już się po prostu nie da zrecyklingować, góra śmieci nadająca się tyko do spalania będzie rosła – ostrzega Wielgosiński.