– Z pewnością wiele mniejszych podmiotów wypadnie z tego rynku jeszcze w 2019 r. – prognozuje w rozmowie z „Rzeczpospolitą” Jan Sakławski, ekspert Kancelarii Brysiewicz i Wspólnicy. – Już dziś mam do czynienia z przedsiębiorstwami, które stają na głowie, żeby zachować płynność finansową. Dlatego na 2020 r. patrzę z niepokojem: sprzedawcy będą chcieli odbić sobie utracone dochody z 2019 r. – dodaje.
CZYTAJ TAKŻE: Drożejący prąd dobija sprzedawców energii
Problem rozpoczął się mniej więcej rok temu. Raptownie mniejsi dostawcy prądu (według danych URE 119 alternatywnych sprzedawców, funkcjonujących w cieniu pięciu sprzedawców z urzędu) zaczęli informować swoich klientów o podwyżkach, motywowanych często 60-procentowym skokiem cen w kontraktach terminowych. – Tak znaczne, dotąd nienotowane zwyżki cen na Towarowej Giełdzie Energii nie pozwalają na utrzymanie cen sprzedaży na poziomie określonym w umowie, nawet przy całkowitej rezygnacji z marży handlowej – czytali kontrahenci.
Dla przedsiębiorcy taka sytuacja to niemały dramat: kto zostanie na rynku bez kontraktu, ląduje na tzw. stawce rezerwowej. A ta bywa dwu-, trzy-, a nawet czterokrotnie wyższa od stawek z umów.
– Rzeczywiście, była taka grupa firm, spośród których część miała zresztą kłopoty jeszcze na długo przed ustawą prądową. Wpędziły się one w ślepy zaułek niejako na własne życzenie – opowiada „Rzeczpospolitej” Daria Kulczycka, dyrektor Departamentu Energii i Zmian Klimatu w Konfederacji Lewiatan. – Po części wynikało to ze spekulacyjności działań. Firmy kupowały na Towarowej Giełdzie Energii, licząc na sprzedaż z marżą, a gdy ceny gwałtownie wzrosły, okazało się, że nie są w stanie obsłużyć kontraktów – wskazuje.