Pozbawiona takiego zaplecza firma naftowa jest jak olbrzym stojący na jednej niezbyt masywnej nodze. Wszystko przez wahania cen ropy. Tylko koncern zintegrowany pionowo – mający własny surowiec, własne rafinerie i wreszcie własne sieci stacji paliw – jest w stanie zarabiać niezależnie od tego, w jakim kierunku ceny podążą. Gdy koszt baryłki strzela w górę, zarabia na wydobyciu, mimo że tzw. marże rafineryjne na produkcji paliw są głodowe. I odwrotnie – gdy notowania szorują jak dziś po dnie, zintegrowana pionowo kompania liczy zyski na przeróbce w rafineriach i sprzedaży detalicznej (ceny paliw na stacjach spadają wszak wolniej niż surowca).
Okazję do zakupu złóż stworzyła wielka przecena ropy, jaka zaczęła się w połowie ubiegłego roku i sprowadziła koszt baryłki do poziomu najniższego od światowej recesji z 2009 r. Amerykańska ropa WTI jest dziś po około 47 dolarów, podczas gdy liczony wraz z kosztami finansowania próg opłacalności poszukiwań za Atlantykiem to 50 dolarów. W tej sytuacji wiele firm zostaje zmuszonych przez banki do spłaty kredytów branych pod eksplorację złóż. A to oznacza, że muszą sprzedawać nie tylko projekty poszukiwawcze, ale nawet te, gdzie już trwa produkcja.
Analitycy spierają się, czy Orlen płaci za swoje ostatnie nabytki cenę okazyjną czy po prostu taką, jaką wyznacza dziś rynek. Faktem jest jednak, że można kupić działające już pole naftowe za sumę, jaka – uwzględniając ryzyko porażki – nie starczyłaby na zbadanie złóż i rozwinięcie produkcji. Dlatego właśnie teraz, gdy ropa potaniała, jest dobra pora na zakupy. Wielka wyprzedaż przecież nie potrwa wiecznie.