Urząd Regulacji Energetyki wydał właśnie pierwsze (za rok 2013) świadectwo pochodzenia energii dla wytwórcy, który współspala biomasę z węglem (zalety takiego rozwiązania to między innymi wykorzystanie biomasy w większej skali, niższa emisja dwutlenku węgla czy brak korelacji między produkcją energii elektrycznej a dostępnością biomasy).
– W postępowaniu udało się ustalić, że wytwórca nie spalał drewna, którego spalać nie powinien, czyli pełnowartościowego – tłumaczył ostatnio Marek Woszczyk, prezes URE.
Świadectwo pochodzenia opiewało na kilkadziesiąt tysięcy megawatogodzin. To niewiele, biorąc pod uwagę, że na koniec września urząd zalegał z wydaniem certyfikatów na przeszło 3,9 TWh. Spośród nich przeszło 3,54 TWh związane było właśnie z instalacjami, które wykorzystują biomasę pochodzącą z lasu.
Dodajmy, że kiedy rząd wprowadzał zmiany producenci mieli nie lada problem. Dopiero w maju, kiedy ustawodawca z mocą wsteczną nałożył na producentów korzystających z odnawialnych źródeł energii (OZE) dodatkowe wymagania, usłyszeli oni, jaka dokumentacja będzie potrzebna, aby uzyskać subsydia za drewno, które spalili rok wcześniej. Zdaniem ekspertów dla wielu producentów zdobycie zielonego certyfikatu stało się właściwie nierealne. Swoją „zasługę" mieli w tym dostawcy, którzy nie chcieli współpracować i w konsekwencji pochodzenie spalonego drewna nie mogło być odpowiednio potwierdzone.
Zdaniem specjalistów wydanie pierwszego w 2013 r. takiego certyfikatu otworzy drzwi dla kolejnych wytwórców, którzy powinni udokumentować pochodzenie drewna. Tym bardziej że zielone certyfikaty to dla producentów energii odnawialnej spora pomoc, bez której produkcja byłaby nieopłacalna. Nie ulega też wątpliwości, że dalsze opóźnienia mogłyby zniechęcać wytwórców korzystających z OZE do dalszej produkcji i w konsekwencji wyhamować rozwój takich elektrowni, zwiększając ryzyko kar ze strony Unii Europejskiej.