Megawatogodzina energii wraz z przesyłem kosztuje dziś Szmidta dwukrotnie więcej niż Kowalskiego. To wynik przyjętej przez Berlin strategii dotowania rozwoju zielonych elektrowni. Z kolei przemysł kwitnie, bo jest zwolniony z obciążeń i korzysta z najniższych w Europie cen hurtowych. U nas są one jednymi z najwyższych.
Na powtórzenie tego modelu Polski nie stać. Ale i tak nasze opłaty za energię pójdą w górę, co odczujemy mocniej przy niższych zarobkach.
Winowajcy drożyzny
– Za pięć lat Polacy mogą płacić nawet dwukrotnie wyższe rachunki łącznie za prąd i jego przesył. A to oznaczałoby zbliżenie się do cen detalicznych płaconych dziś przez Niemców – uważa Herbert L. Gabryś z Krajowej Izby Gospodarczej. Powód? Ze względu na politykę UE – eliminację węgla z energetyki – bardzo prawdopodobny jest wzrost cen uprawnień do emisji CO2 przynajmniej do 20 euro za tonę. To podniesie koszt wytworzenia prądu z węgla, na który stawia nasz rząd, a który też nie będzie taniał. Tylko w niewielkim stopniu przed podwyżkami uratuje nas import taniej energii, bo przepustowość interkonektorów jest mała i nie ma woli rozbudowy.
Zdaniem Gabrysia produkcja z paliw kopalnych – nawet przy rosnących w cenach hurtowych – stanie się dla koncernów działalnością deficytową. Dlatego że ze względów politycznych taryfy dla gospodarstw będą nadal wyznaczane administracyjnie i trzymane w ryzach. Centrum zysków będzie w dystrybucji.
I opłaty za przesył będą rosły szybciej. Już stanowią ponad połowę rachunków. Eksperci oczekują, że za pięć lat ich udział może sięgnąć 70 proc. – Wtedy koszty dystrybucji (składnik stały i inne opłaty ryczałtowe) przekształcą się w swego rodzaju kosztowny abonament – mówi Grzegorz Wiśniewski z Instytutu Energetyki Odnawialnej. Winą obarcza utrwalanie modelu rynku opartego na wielkich blokach, z których prąd płynie do odbiorców setki kilometrów z dużymi stratami.