Na początku grudnia resort energii przedstawił długo oczekiwany projekt ustawy o rynku mocy. Jak napisano w uzasadnieniu wprowadzenie tego mechanizmu ma zapobiec niedoborom mocy wytwórczych, stworzyć zachęty ekonomiczne do budowy, utrzymywania i modernizacji jednostek wytwórczych oraz do zarządzania zużyciem energii u odbiorców. Teraz projekt jest w trakcie konsultacji społecznych, jednocześnie trwa proces jego prenotyfikacji w UE.
Szef resortu energii Krzysztof Tchórzewski ujawnił w listopadzie, że tworzenie rynku mocy w Polsce oznacza inwestycje w budowę źródeł wytwórczych w energetyce o łącznej mocy co najmniej 12-14 gigawatów, co oznacza inwestycje liczone w miliardach złotych.
Mechanizm rynku mocy polega na tym, że wytwórcy energii otrzymują pieniądze nie tylko za energię dostarczoną, ale też za gotowość jej dostarczenia. Według szacunków resortu energii koszty to ok. 2-3 mld zł rocznie (zostaną dopisane do naszych rachunków za energię elektryczną).
Takie wsparcie dla producentów energii jest jednak bacznie obserwowane przez Brukselę, która pilnuje, by przekazywane wytwórcom subsydia nie były ukrytą pomocą publiczną i nie zakłócały normalnego działania rynku. To, czy rynek mocy powstanie w kształcie, w jakim chce go wprowadzić rząd, musi zatem zyskać aprobatę Komisji Europejskiej.
To jednak wcale nie jest pewne, szczególnie w świetle przyjętego 30 listopada pakietu Komisji Europejskiej dotyczący kształtu rynku energetycznego w UE. Jedną z propozycji jest wyśrubowany limit emisji CO2 dla wspieranych z publicznych pieniędzy wytwórców energii elektrycznej, mających działać w ramach planowanego w Polsce rynku mocy. KE ustawiła go na takim poziomie, by z rynku mocy były praktycznie wyłączone elektrownie węglowe. Kontrowersje wśród niektórych państw członkowskich wywołało też to, że pomysł ten pojawił się w ostatniej chwili, bez przeprowadzenia odpowiednich konsultacji.