Jako prezes URE był Pan zaangażowany we wprowadzenie obowiązku sprzedaży energii przez giełdę, można nawet powiedzieć, że obligo to pomysł regulacyjny. Dziś powraca dyskusja o administracyjnym przymusie, bo po wygaśnięciu 100-proc. obligo dla Polskiej Grupy Energetycznej – największego wytwórcy w kraju, obroty na TGE drastycznie spadają…
Widzę pewne analogie między ówczesną sytuacją, a obecną. Kiedy obejmowałem funkcję prezesa URE obroty na TGE sięgały 1 proc. krajowego zużycia. Było tuż po utworzeniu czerech pionowo skonsolidowanych grup, które handlowały energią głównie wewnątrz swoich struktur. Ceny zaczęły rosnąć w lawinowym tempie, co na początkowym etapie uwalniania rynku było bardzo trudne z punktu widzenia konkurencji i odbiorców.
Konieczne było unormowanie sytuacji przez wprowadzenie elementu interakcji między uczestnikami rynku. Stąd pomysł zastosowania instrumentu obowiązkowej sprzedaży na giełdzie, by wprowadzić płynność i transparentność na rynku hurtowym. Grupy początkowo protestowały, podobnie jak Ministerstwo Gospodarki. Ostatecznie jednak przyjęto takie rozwiązanie. Bardzo istotne okazało się powiązanie obligo z rozliczeniem kosztów osieroconych z tytułu rozwiązania kontraktów długoterminowych (KDT), do czego potrzebna była wiarygodna cena energii, ustalona na konkurencyjnym rynku.
Choć dla funkcjonowania obliga administracyjny nakaz miał podstawowe znaczenie, to – zwłaszcza na początku – wymagało ono zaangażowania dużych uczestników rynku. Dobrze by było, żeby dziś zaistniał konsensus w zakresie wysokości obowiązku i rozmowa o ingerencji legislacyjnej stała się bezprzedmiotowa. Co istotne, obowiązek giełdowego dobrze się w Polsce przyjął a jego zalety docenili nawet adwersarze jego unormowania.
Przywracanie konkurencyjności przez przymus administracyjny brzmi jak oksymoron.