Środowa wizyta w Pekinie prezesa Gazpromu Aleksieja Millera nie okazała się sukcesem. Gazprom musiał przyznać, że podpisanie kontraktu gazowego z chińskim CNPC zostało odłożone „co najmniej do maja". A przecież już w 2013 r. koncern triumfalnie ogłosił, że strony się porozumiały i do końca roku umowa zostanie zawarta.
Walka idzie o wielkie dostawy gazu do Chin – rynku, który według prognozy Międzynarodowej Agencji Energetycznej do 2018 r. zwiększą gazowy popyt dwukrotnie. Rosjanie chcą więc sprzedawać tam jak najwięcej wobec kurczenia się popytu i rosnącej konkurencji w Europie. Gazprom jest gotów rocznie dostarczać Chinom do 68 mld m sześc. Chińczycy chętnie kupią, ale nie po cenie proponowanej przez Gazprom i nie na takich warunkach, na jakich kupuje Europa.
Nie godzą się ani na warunek take or pay (bierz lub płać) zmuszający do kupowania 70–80 proc. wartości umowy niezależnie od poziomu krajowego zapotrzebowanie; chcą mieć możliwość reeksportu rosyjskiego gazu; ale przede wszystkim nie godzą się na związanie ceny gazu z ceną ropy sprzed pół roku, tak jak to jest w wypadku kontraktów z odbiorcami europejskimi.
Pierwsze porozumienie w sprawie dostaw Gazprom i CNPC podpisały jeszcze w połowie minionej dekady. Od tego czasu strony próbują uzgodnić cenę. CNPC forsuje większe uzależnienie ceny z rynkiem gazu i cenami giełdowymi.
Chińczycy chcą płacić mniej, aniżeli żądają Rosjanie, a Moskwa upiera się przy cenie takiej, jaką płacą klienci z Europy (ponad 400 dol.). Pekin chce natomiast uiszczać tyle, ile teraz płaci za gaz z Azji Środkowej (Turkmenia), czyli do 280 dol. /1000 m sześc.