Podobnie jak twarde stanowisko niemieckich Zielonych wobec bezapelacyjnego wyłączenia elektrowni atomowych nad Renem, także i ten pomysł Roberta Habecka - ministra gospodarki, a zarazem lidera Zielonych - wywołał w gabinecie Scholza niemałe kontrowersje. Pomruki protestu dochodzą zwłaszcza ze strony szefa resortu finansów oraz lidera liberalnej FDP, Christiana Lindnera, który otwarcie wyraża obawy, że program wymiany źródeł ciepła może rozsadzić z trudem trzymany w ryzach budżet kraju.
Habeck nie traci jednak rezonu. - To konieczny krok, biorąc pod uwagę naszą ambicję, by kraj stał się neutralny pod względem emisji do 2045 rok. W porównaniu do innych państw, ruszamy z tym programem dosyć późno - uciął szef Zielonych. - Gapienie się w osłupieniu na problem w niczym nie poprawi sytuacji - dorzucił pod kątem partnerów z koalicji.
Czytaj więcej
Wytwórcy prądu dopłacają klientom za dodatkową konsumpcję energii. Na giełdzie Epex Spot w Amsterdamie cena była cały dzień minusowa. Maksymalnie spadła do minus 739,96 euro za MWh. Wszystko dzięki OZE.
Tanio nie będzie
Decyzja o rewolucji w ciepłownictwie zapadła zapewne już w marcu, choć informacje o niej ujrzały światło dzienne dopiero teraz - po tym, jak do projektu dotarli reporterzy agencji Reuters. Rząd Scholza zdecydował o tym, że od 2024 roku wszystkie nowe systemy grzewcze w Niemczech mają w co najmniej 65 proc. korzystać z odnawialnych źródeł energii - tak w starych, jak i nowych budynkach. Pytanie czy w sektorze, który w Niemczech odpowiada za 15 proc. wszystkich emisji (112 mln ton gazów cieplarnianych w 2022 r.), to wykonalne.
Nad Renem jest 41 mln gospodarstw domowych. Należałoby zatem przyjąć, że co najmniej co trzecie z nich będzie musiało ogrzewać się przy pomocy pompy ciepła - co nawet w stosunkowo zamożnych Niemczech, dla nieco gorzej sytuowanych mieszkańców może być bolesną inwestycją z domowego budżetu.