Litwa od początku głośno alarmowała, że białoruska elektrownia to nie tylko projekt wyłącznie polityczny, ale też realnie niebezpieczny. Dlaczego polityczny? Pamiętacie państwo elektrownię atomową Bałtycka, którą Rosatom budował w Kaliningradzie? To taki sam pomysł. Stawiamy siłownię w miejscu, skąd blisko do krajów, które niebawem potrzebować będą więcej prądu, aniżeli same dadzą radę wyprodukować. Sprzedajemy prąd sąsiadom - zarabiamy więc i mamy ich w garści. Jakie to proste. Tym bardziej, że sami wcale tej elektrowni, ani tego prądu nie potrzebujemy, bo własnego mamy w nadmiarze.
W Kaliningradzie zakończyło się to zamrożeniem inwestycji na poziomie fundamentów, kiedy okazało się, że dwa docelowe rynki - Niemcy i Polska nie mają zamiaru kupować stamtąd prądu. Na Białorusi jest inaczej. Lokalizacja została wybrana podobnie jak w obwodzie kaliningradzkim - jak najbliżej Litwy i nad rzeką, która na Litwę płynie (tam Niemen, tu Wilija płynąca wprost do stolicy Wilna). To rzeka ma być głównym źródłem chłodzenia reaktorów. Ale pomimo, że Białoruś prądu z elektrowni nie potrzebuje, to inwestycja nie zostanie zatrzymana.
Dlaczego? Bo dyktatorowi Aleksandrowi marzy się atomowa moc, nawet kosztem prostego rachunku ekonomicznego. I to marzenie jest wspierane i pobudzane przez Kreml, któremu z kolei marzy się trzymanie w garści energetycznych potrzeb niesfornych bałtyckich republik i Warszawy z zasady niechętnej tak przyjaznym braciom Mosklom.
Tymczasem prądu z Ostrowca nie ma komu sprzedawać a nadmiar pojawi się w kraju już w 2018 r, kiedy ruszy pierwszy reaktor. W 2020 r. ma być gotowa cała elektrownia, wypracowująca 40 proc. potrzebnego Białorusi prądu. Specjaliści są zgodni, że przebudowa elektrowni białoruskiej pod kątem wykorzystania nadmiaru prądu, pociągnie za sobą dodatkowe miliardowe koszty, co bardzo podroży i tak już drogą inwestycję. Eksperci podkreślają, że władze przymykają oczy także na dodatkowe wydatki na przerób wykorzystanego paliwa jądrowego oraz utylizację odpadów promieniotwórczych. To nie ma znaczenia, bo ze opinią publiczną nikt się na Białorusi nie liczy.
Sytuację z bezpieczeństwem elektrowni komplikuje fakt, że na Białorusi nie ma stacji hydro-akumulacyjnych, w których nocą byłaby pompami tłoczona woda wykorzystana w elektrowni, tak by w dzień mogla poruszać turbiny i produkować prąd.