Japońska energetyka przechodzi kolejny rok kryzysu. Przed Fukushimą wszystko było proste. Atom dostarczał 1/3 zapotrzebowania energetycznego kraju, a dziura w budżecie rosła, ale nie ze względu na rosnący import gazu i ropy z zagranicy. Następnie układanka uległa rozpadowi. Strategię dla kraju trzeba było pisać od nowa, ropa jak na złość drożała, a sami Japończycy byli przeciwni restartom reaktorów. Pół setki elektrowni zostało wyłączonych i dopiero od lata tego roku dokonywane są pierwsze restarty. Wciąż nie ma dobrej koncepcji na czerpanie zasilania z energii odnawialnej. Urugwaj daje światu przykład, jak przestawić się całkowicie na taką moc (95 proc. zapotrzebowania pokrywają OZE), ale dla Japonii to nawet nie jest na razie pieśń przyszłości. Kraj ma także problem ze składowaniem odpadów radioaktywnych. Ośrodek w Rokkasho w prefekturze Aomori na północy jest oprotestowywany, reaktory typu prędkiego zdolne przetwarzać niepotrzebny materiał na paliwo dla siebie są zbyt niebezpieczne do obsługi i koło się zamyka. Panel ekspertów debatujących nad tym, co z radioaktywnymi substancjami robić, wydał właśnie rekomendację zaskakującą.