Za megawatogodzinę energii płacono w poniedziałek ponad 271 zł, 120 zł/MWh więcej niż średnio w grudniu 2017 r. Powodem są gwałtowne wzrosty ceny uprawnień do emisji CO2. W pierwszej połowie września za emisję tony dwutlenku węgla płacono ponad 25 euro. I choć potem ceny spadły (dziś ok. 22 euro/tonę), to trend zwyżkowy jest widoczny. W styczniu CO2 kosztowało tylko 7–8 euro/tonę.
Dwutlenek będzie coraz większym obciążeniem dla energetyki konwencjonalnej. W przyszłej dekadzie spółki będą kupować wszystko na rynku (na razie pewną ich pulę otrzymują za darmo).

Tańsza alternatywa
Rosnące koszty energetyki węglowej sprawiają, że największe koncerny postrzegają odnawialne źródła energii (OZE) jako alternatywę na przyszłość. Monika Morawiecka, dyrektor departamentu strategii w PGE, podczas IV Kongresu Energetycznego we Wrocławiu stwierdziła, że w przyszłości miks energetyczny oparty na OZE będzie tańszy niż bazujący na źródłach konwencjonalnych. Bo z jednej strony rosną koszty energetyki konwencjonalnej, a z drugiej spadają koszty ekoenergii.
Jak to wygląda na liczbach? Jak precyzuje Morawiecka dla „Rzeczpospolitej”, cena uprawnień do emisji CO2 na poziomie 20 euro za tonę oznacza dodatkowe 80 zł do ceny 1 MWh z paliw kopalnych. Z kolei spadające koszty produkcji zielonej energii obrazuje, wskazując na coraz niższe (oscylujące dziś na poziomie 40–50 euro/MWh) oferty w aukcjach niemieckich dla instalacji słonecznych i wiatraków lądowych. Dlatego zdaniem Morawieckiej OZE będą w przyszłości czynnikiem stabilizującym ceny dla odbiorców, a nie podnoszącym je. I to nawet po uwzględnieniu kosztów bilansowania.
Z drugiej strony Morawiecka podkreśla, że nadal nie można dziś jeszcze mówić o systemie ze 100-proc. udziałem OZE. Źródła konwencjonalne będą więc potrzebne przez długie lata do zapewnienia bezpieczeństwa energetycznego w rozumieniu bilansowania systemu.

Porównywalne koszty
Przewagę ekosiłowni już widać, jeśli weźmiemy pod uwagę tylko koszty produkcji w czasie (LCOE). Instytut Energetyki Odnawialnej już pięć lat temu prognozował, że w 2018 r. energetyka odnawialna stanie się konkurencyjna wobec konwencjonalnej. – Dzisiejsza sytuacja na rynku uprawnień do emisji CO2, które windują cenę energii, a także drożejące zielone certyfikaty (stanowiące wsparcie dla OZE), sprawiają, że istniejące farmy wiatrowe otrzymują w kontraktach ok. 260 zł/MWh, z czego ok. 150–160 zł/MWh po uwzględnieniu kosztów bilansowania za samą energię i ok. 100 zł/MWh za zielony certyfikat – argumentuje Grzegorz Wiśniewski, prezes IEO. Jeszcze więcej taka instalacja dostaje, o ile funkcjonuje na rynku spot.

Produkcja energii z już pracujących wiatraków lądowych w dobrych lokalizacjach staje się więc już bardziej konkurencyjna niż energia z węgla. Bo – jak twierdzi szef IEO, budowane bloki w Opolu czy planowany w Ostrołęce będą mogły liczyć na 250–300 zł/MWh.
Jak szacuje WiseEuropa, koszty produkcji 1 MWh z OZE i węgla przecinają się w okolicach 60–70 euro/ MWh. – Takie ceny już widzimy na rynku spot Towarowej Giełdy Energii. Gdyby nie było ograniczeń w rozwoju energetyki wiatrowej, której wydajność i efektywność rośnie wraz ze wzrostem wysokości wieży turbiny, to już widzielibyśmy wysyp nowych projektów farm na lądzie niewymagających wsparcia – uważa Aleksander Śniegocki, analityk WiseEuropa.
On też ocenia, że przy obecnej cenie uprawnień do emisji najbardziej wydajne farmy wiatrowe na lądzie mogą już konkurować kosztem produkcji z istniejącymi elektrowniami węglowymi o niskiej sprawności, a także z nowymi projektami, które wymagają poniesienia wysokich nakładów inwestycyjnych. Energetyka słoneczna i morskie wiatraki zyskają podobną konkurencyjność w ciągu kilku lat. Słońce – nawet przed 2020 r.

– Jeżeli cena uprawnień do emisji wzrośnie do 30 euro za tonę, to rozpocznie się stopniowe wypieranie już istniejących, nowoczesnych elektrowni węglowych z systemu. Szacujemy, że przy kosztach produkcji energii rzędu 80–90 euro/MWh taniej będzie budować elektrownie gazowe do bilansowania przyrastających mocy odnawialnych, niż utrzymywać nowe bloki węglowe pracujące tylko przez połowę czasu w ciągu roku – argumentuje Śniegocki. ©℗