Achillesowa pięta systemu dostaw ropy w ogniu. Czy szykuje się kolejny konflikt?

Typowa wojenka zastępcza na Półwyspie Arabskim, która dotąd była rozgrywką regionalnych potęg, powoli przybiera globalny charakter. Ale jej architekci mogą się przeliczyć: Morze Czerwone już nie ma dla światowej gospodarki tego znaczenia, co kiedyś.

Publikacja: 07.01.2024 10:50

Achillesowa pięta systemu dostaw ropy w ogniu. Czy szykuje się kolejny konflikt?

Foto: Oil tanker/Bloomberg

Maersk to niekoronowany władca oceanów. Duński koncern zatrudnia 100 tysięcy pracowników rozsianych po 130 krajach globu, zarabia ponad 80 mld dolarów (w 2022 r.) i w pojedynkę odpowiada za 18 proc. globalnych możliwości przewozowych w transporcie morskim. Nic zatem dziwnego, że na decyzję firmy w ostatni wtorek czekał praktycznie cały świat. I decyzja zapadła: Duńczycy zdecydowali, że „do odwołania” będą omijać Zatokę Adeńską i Morze Czerwone, najkrótszy szlak między Azją a Europą, Wschodem i Zachodem.

Decyzja nie przyszła pewnie Duńczykom łatwo. Konieczność opływania afrykańskiego Przylądka Dobrej Nadziei odbija się niekorzystnie zarówno na kosztach dostaw, jak i ich harmonogramie. Ale Maersk wydaje się być pewien słuszności swojej decyzji. – To ma sens dla naszych klientów – pisała firma we wtorkowym oświadczeniu. – Czujemy się zobowiązani do zminimalizowania wpływu (zmiany trasy – przyp. red.) na łańcuchy dostaw naszych klientów – dorzucono.

Czytaj więcej

Symboliczna zmiana lidera. Chiny prześcignęły Europę w przyszłościowej sferze

Bezpośrednią przyczyną duńskich obaw był sobotni atak na jedną z czołowych duńskich jednostek: „Maersk Hangzhou”, potężny – ponad 350-metrowy – kontenerowiec, w który „uderzył nieznany obiekt”. Do incydentu doszło tuż po tym, jak jednostka minęła cieśninę Bab al-Mandab, Bramę Łez, u wejścia na Morze Czerwone. Nie był to koniec incydentu: tuż po uderzeniu pojawiły się cztery kutry z rebeliantami z jemeńskiego plamienia Huthi, którzy próbowali dokonać abordażu. Ochrona kontenerowca odparła ich szturm, a resztę załatwiły amerykańskie helikoptery, które pojawiły się na miejscu ataku. Trzy kutry poszły na dno, zapewne z większością osób na pokładzie.

Plemię, które wzięło Jemen

Incydent mógłby do pewnego stopnia przypominać niegdysiejsze ataki somalijskich piratów w Zatoce Adeńskiej i u północno-wschodnich wybrzeży Afryki. Ale rebelianci Huthi to już zupełnie inna historia niż rozproszone grupki bandytów-anarchistów, których jedynym celem było wyszarpnięcie od armatorów sowitego okupu. W rozpoczynającym się roku szyickie plemię z Jemenu mogłoby właściwie świętować dwudziestolecie wybuchu antyrządowego powstania na północnych terytoriach kraju. Zaczęło się bowiem od niezbornej próby aresztowania jednego z liderów tej wspólnoty w 2004 r.

Jak często bywa w co bardziej zanarchizowanych krajach, rebelia o niskiej intensywności tliła się przez lata – aż po Arabską Wiosnę. Wówczas Huthi wykorzystali próżnię władzy: fala protestów przeciw rządom prezydenta Alego Abdullaha Saleha przerodziła się w Jemeńską Rewolucję. Po roku przepychanek, demonstracji i pogróżek, reżim w końcu poszedł w rozsypkę na początku 2012 r. Tyle że razem z nim Rewolucja zdmuchnęła też, i tak dosyć iluzoryczny, aparat państwa i armię.

W tym czasie oddziały Huthi buszowały w prowincji Saada. Ale próżnia władzy, jaka pojawiła się po upadku reżimu Saleha, sprawiła, że droga do stolicy – Sany – stanęła otworem. Emisariusze rebeliantów pojawili się w mieście już w 2012 r.: najpierw organizując protesty przeciw fatalnym warunkom życia, dyskryminacji szyickiej społeczności stolicy i kraju, przeciw obecności i wpływom USA w Jemenie i całym regionie. Eksperci są dziś zdania, że w ramach przygotowań do tych demonstracji rebelianci stopniowo przerzucali do miasta bojowników i arsenał. Protesty jesienią 2014 r. przekształciły się w starcia z państwowymi służbami bezpieczeństwa – w efekcie do stolicy weszły główne siły rebeliantów i błyskawicznie przejęły kontrolę nad Saną.

I to zapoczątkowało wojnę domową prowadzoną już na pełną skalę. Po dziesięciu latach tego tragicznego w skutkach dla Jemeńczyków konfliktu Huthi kontrolują zapewne nieco więcej niż czwartą część kraju na północnym-zachodzie, z większością jemeńskich brzegów Morza Czerwonego włącznie. Walki – toczone z armią podległą uznanemu przez świat rządowi, innym plemionom, a także z korpusem interwencyjnym Arabii Saudyjskiej – pochłonęły już setki tysięcy ofiar, a życie 80 proc. Jemeńczyków trwale uzależniły od pomocy humanitarnej.

Rozgrywający zza pleców

Co to ma wspólnego z jednym z kluczowych szlaków transportu surowców oraz innych towarów? Rebelia Huthi – jak wiele innych wojen domowych – ma swoje międzynarodowe oblicze. Jako szyici Huthi mogą liczyć na wsparcie Iranu, który aspiruje do roli patrona wszystkich religijnych pobratymców na świecie. Teheran przez lata oficjalnie odżegnywał się od odgrywania jakiejkolwiek militarnej roli w jemeńskim konflikcie – ale było jasne, że potencjalne rządy Huthi to dla Irańczyków okazja, by uchwycić przyczółek u bram regionalnego arcyrywala, Arabii Saudyjskiej.

Nikogo zatem nie dziwiły tropy wiodące od Huthi do irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji czy, zależnego również w sporej mierze od Teheranu, libańskiego Hezbollahu. W swoim czasie – do upadku podczas Arabskiej Wiosny – rebeliantów miał też wspierać inny przeciwnik Saudyjczyków, libijski przywódca Muammar Kadafi, a istnieją też poszlaki świadczące o tym, że broń sprzedawała im Korea Północna, a logistykę szmuglu współorganizowały władze Erytrei.

Po przeciwnej stronie barykady są wspomniani Saudyjczycy – którzy z Huthi ścierali się jeszcze w pierwszych latach powstania, a w 2015 r. zdecydowali się na pełnoskalową interwencję wojskową u sąsiadów. Zaplanowana podobno przez Następcę Tronu Mohameda Bin Salmana – a de facto już dziś władcę królestwa – inwazja okazała się spektakularną klapą, o ile weźmiemy pod uwagę, że interwenci mieli do dyspozycji cały zakupiony w USA arsenał hi-tech, a tak niewiele uzyskali w starciu z rebeliantami, którzy zwykle mają na podorędziu konia i kałasznikowa.

Ale za plecami Saudyjczyków są też inne państwa najwyraźniej zaniepokojone wizją rządów Huthi na krańcach Półwyspu Arabskiego (albo też daleko wysuniętymi mackami Teheranu). Wśród nich są lojalni alianci Saudyjczyków z Półwyspu – Zjednoczone Emiraty Arabskie, Bahrajn, Kuwejt czy, jak zwykle nieco „obrotowy”, Katar. Ale też inne kraje świata arabskiego: Jordania, Egipt, Maroko, czy – do pewnego momentu – Sudan.

W dalekim tle są też interesy globalnych mocarstw. USA, dla których rebelia Huthi była częścią „wojny hybrydowej” z Iranem. Chiny, którym tradycyjnie blisko było do Iranu, ale od pewnego momentu zapragnęły odgrywać rolę mediatora i brokera porozumień pokojowych na Bliskim Wschodzie (w tym najważniejszego: między Iranem a Arabią Saudyjską), czy Rosja, która usilnie i konsekwentnie próbuje zająć miejsce USA w regionalnych układach.

Czytaj więcej

Przez tęgi mróz prąd podrożeje tam pięć razy

Międzynarodowa konfrontacja

Ten splot interesów widać dziś jak na dłoni na wodach Morza Czerwonego. Gdy w październiku Hamas dokonał rajdu na Izrael, a w odpowiedzi Izrael wkroczył do Strefy Gazy – doszło do pierwszych ataków na statki z transportami. W grudniu odpowiedzieli na nie Amerykanie: montując Operację Prosperity Guardian, z udziałem m.in. Brytyjczyków, Australijczyków, Kanadyjczyków, Duńczyków, Greków, Holendrów czy Norwegów. W odpowiedzi, na początku tego tygodnia, Iran w końcu skierował na Morze Czerwone jeden – symboliczny najwyraźniej – okręt wojenny.

Co istotne, w regionie pojawiły się także okręty wojenne innych europejskich krajów – jak Francja czy Włochy – ale formalnie nie są one częścią koalicji stojącej za wspomnianą operacją. Hiszpanie w ogóle się od niej odcięli, a Niemcy poprzestali na suchym oświadczeniu, że współpracują w tej sprawie z „europejskimi sojusznikami”. Portal Euronews przypuszcza, że za tą powściągliwością stoi przekonanie, że pełnoskalowa operacja Zachodu przeciw Huthi tylko przyczyniłaby się do dalszego „rozlewania się” izraelsko-palestyńskiego konfliktu na region i umacniałaby przekonanie, że Zachód przyjął wyłącznie izraelską perspektywę postrzegania wydarzeń w regionie.

Ale, co równie istotne, wśród uczestników Prosperity Guardian nie widać też tych krajów regionu, które powinny być najbardziej zainteresowane przywróceniem porządku i bezpieczeństwa na wschód od Bramy Łez: Arabii Saudyjskiej i Egiptu. A stawką jest przecież o 12 proc. całego globalnego handlu, z czego władze w Kairze czerpały niemałe dochody oraz bezpieczeństwo i interesy naftowe Arabii Saudyjskiej, jak wyżej wspomniano – wrogo nastawionej do Huthi i nieufnie do Iranu.

W grę może wchodzić tu ten sam czynnik, co w przypadku Europy, tylko silniejszy: państwom arabskim trudno pacyfikować tych, którzy działają – przynajmniej retorycznie – w imieniu arabskich pobratymców ze Strefy Gazy. Ale swoją rolę może też odgrywać długi cień Pekinu i Moskwy.

Chiny z jednej strony mogą być zadowolone z rozwoju sytuacji – im więcej kłopotów Zachód ma w innych częściach świata, tym wolniejszą rękę ma Pekin w swojej polityce wobec Tajwanu (a tam lada chwila wybory, w których zetrą się zwolennicy i przeciwnicy bliższych związków z Państwem Środka). Inna sprawa, że już w grudniu odnotowano za Wielkim Murem znaczący spadek produkcji przemysłowej, więc potencjalne dalsze kłopoty globalnego handlu na dłuższą metę zaczęłyby szkodzić również Chinom. Z kolei Kreml ucieszy się z każdego zakłócenia dostaw surowców z Azji na Zachód – bo to podbija cenę ropy i gazu, zwiększa niepewność i możliwości czarnorynkowej sprzedaży paliw np. poprzez indyjskich pośredników do Europy.

Czytaj więcej

Nadciąga zmierzch Gazpromu? Dramatyczny spadek eksportu gazu do Europy

Nafciarze pełni optymizmu

Z drugiej jednak strony przeciwnicy Zachodu w tej rozgrywce mogą się przeliczyć w swoich nadziejach na poważniejsze turbulencje. Pomimo zamieszania z „Maersk Hangzhou” pierwsze tegoroczne notowania surowców kończyły się spadkami cen (do okolic 75 dol. dla ropy Brent i 70 dol. dla West Texas), co oznaczało też zniwelowanie niemal całego cenowego efektu zakłóceń w dostawach czerwonomorskim szlakiem.

– Jak dotąd, rynek sam dokonuje korekty, gdyż nie doszło do zakłóceń w dostawach, a jest nieprawdopodobne, by irański okręt wszedł w jakąś konfrontację z amerykańskimi jednostkami – oceniał szef agencji Lipow Oil Associates, Andrew Lipow. Według niego dopiero wymiana ognia mogłaby wstrząsnąć rynkami surowcowymi.

Ale też prognozy ekonomistów zajmujących się surowcami już dziś wskazują, że obecny poziom cen – przynajmniej w przypadku ropy – będzie prawdopodobnie nie do utrzymania w tym roku. Reuters ocenia na podstawie sondażu przeprowadzonego wśród ekonomistów z branży, że średnia cena ropy w 2024 r. sięgnie 82,56 dol. za baryłkę (39 centów więcej niż w 2023 r.). Jednak jeszcze w ostatnich tygodniach poprzedniego roku wiele branżowych portali i agencji przyjmowało jako potencjalny pułap tegorocznych cen poziom 90 dol. za baryłkę – być może pod wpływem obaw o eskalację sytuacji w akwenie Morza Czerwonego. Optymizmem nie grzeszyła choćby US Energy Information Administration, która dla ropy Brent prognozowała średnioroczny poziom ceny rzędu 93 dol.

Oczywiście, wpływ na ostateczne ukształtowanie się cen będzie miała przede wszystkim koniunktura gospodarcza na świecie (przewidywania są pod tym względem umiarkowanie optymistyczne, np. MFW przewiduje w 2024 r. wzrost gospodarczy rzędu 2,9 proc.), dalszy przebieg trwających już konfliktów zbrojnych (Ukraina, Strefa Gazy, Wenezuela-Gujana, Jemen, Tajwan) i potencjalnych nowych, polityka kartelu OPEC+ i szereg innych czynników. Tanio nie będzie – co do tego eksperci są wyjątkowo zgodni. Ale może nie będzie też znacząco drożej.

Maersk to niekoronowany władca oceanów. Duński koncern zatrudnia 100 tysięcy pracowników rozsianych po 130 krajach globu, zarabia ponad 80 mld dolarów (w 2022 r.) i w pojedynkę odpowiada za 18 proc. globalnych możliwości przewozowych w transporcie morskim. Nic zatem dziwnego, że na decyzję firmy w ostatni wtorek czekał praktycznie cały świat. I decyzja zapadła: Duńczycy zdecydowali, że „do odwołania” będą omijać Zatokę Adeńską i Morze Czerwone, najkrótszy szlak między Azją a Europą, Wschodem i Zachodem.

Pozostało 96% artykułu
Materiał Partnera
Wyzwania energetyki w dobie transformacji
Materiał Promocyjny
Powerdot podkręca tempo budowy stacji ładowania dzięki finansowaniu bankowemu na kwotę 165 mln euro
Energianews
Saudyjczycy chcą po cichu podkręcać na świecie popyt na ropę i paliwa kopalne
Materiał Promocyjny
Ładowanie samochodów w domu pod każdym względem jest korzystne
Energianews
Niemożliwe staje się faktem. Hiszpanie już w tym roku pobiją energetyczny rekord