W Japonii weszły właśnie w życie nowe przepisy bezpieczeństwa i pięć elektrowni złożyło wnioski o wznowienie pracy. Od września może już pracować 10 reaktorów, z 50, których praca została zatrzymana dwa lata temu, po katastrofie w siłowni Fukushima.
Do 2011 r. energetyka jądrowa zabezpieczała 30 proc. japońskiego zapotrzebowania na prąd. Potem, po katastrofalnym tsunami i uszkodzeniu Fukushimy, kraj musiał zwiększyć import gazu i ropy. Stał się największym importerem LNG, z 33-proc. udziałem w globalnym rynku. W 2012 r. kupił 85 mln ton gazu skroplonego.
Jednak już w czerwcu 2013 r., gdy zostały włączone dwa reaktory elektrowni Ohi, import gazu skroplonego, według rosyjskich „Wiedomosti", spadł o 3,1 proc., do 6,44 mln ton, a ropy o prawie 8 proc. Rząd już zapowiedział, że ponownie rozważy decyzję poprzedniego gabinetu o wyłączeniu wszystkich atomówek do 2030 r.
– Jeżeli Japonia uruchomi swoje reaktory, to jej popyt na LNG spadnie o co najmniej 10 proc. A do 2035 r. wyniesie nie więcej niż 75 mln ton rocznie – ocenia Grigorij Brig, analityk z firmy Inwestkafe.
To złe wiadomości dla firm inwestujących w nowe zakłady LNG nastawione na sprzedaż do Japonii – m.in. dla rosyjskich koncernów Rosnieft i Gazprom budujących zakłady na Dalekim Wschodzie. Energetyczna strategia Rosji zakładała, że do 2020 r. kraj będzie eksportował 45–50 mln ton LNG rocznie. Tylko kto to kupi? Moce produkcyjne LNG na świecie mają się do tego czasu podwoić, do 580 mln ton. A to oznacza spadek cen.