W tym tygodniu Rosnieft ogłosił, że wyprzedził w poziomie wydobycia dotychczasowego gobalnego lidera - amerykański ExxonMobil. Nie zdziwiło mnie to. Wcześniej czy później i tak by do tego doszło, bo państwowy rosyjski koncern ma tak silne poparcie ze strony Kremla, że o nic nie musi się martwić. Wystarczy, że będzie pompował ropę ze złóż, które mu rząd Władimira Putina hojną ręką oddaje bez przetargów.
Nowy lider światowego wydobycia nie budzi mojej sympatii z kilku powodów. Po pierwsze, jako pieszczoszek władzy zawsze miał z górki. Firma wdrapała się na szczyt po plecach Jukosu, który Kreml doprowadził do upadku, a szefów więzi do dziś. Do tego władza wybacza Rosnieft wszystkie błędy i wpadki, jak choćby ta z lutego tego roku, gdy klapą zakończył się głośny alians z BP.
Rosnieft wyłonił się z chaosu po rozpadzie ZSRR w tym samym roku co Jukos, czyli w 1993. Przez pierwszych dziesięć lat pompował prawie tyle samo ropy, co przy powstaniu (ok. 18 mln t) - dziś prawie 89 mln t. Przerabiał ok. 10 mln t. (dziś 57 mln t). Złoża były na wyczerpaniu, a na nowe firma nie miała pieniędzy. Jej szefowie nie nadążali za zmieniającym się rynkiem i konkurencją.
W 2003 r. sytuacja zmieniła się diametralnie. Kreml rozhulał "sprawę Jukosu" i zaczęła się nagonka na szefów koncernu oskarżonych o gigantyczne oszustwa podatkowe. Wtedy po raz pierwszy w rosyjskich mediach pojawiły się opinie, że za dochodzeniem przeciwko Jukosowi stoi prezes Rosnieft Siergiej Bogdanczikow i obecny wicepremier Igor Sieczin, który był wtedy wiceszefem administracji prezydenta Putina. A czyje polecenia wykonywał Sieczin? To już pytanie retoryczne.
Jukos - największy paliwowy koncern ówczesnej Rosji i 15. na świecie (wyżej oceniany niż Gazprom) - upadł, a jego najcenniejsze aktywa dostały się komu? Oczywiście Rosnieft. I to jak! Oficjalnie rządowy przetarg na najcenniejszą spółkę Jukosu wygrała dająca 9,4 mld dol. nieznana firma-krzak. W kilka dni potem Rosnieft ją kupił za.... 10 tys. rubli, czyli 317 dolarów.