W ubiegłym roku na Okęciu kupiłam książkę dwójki francuskich dziennikarzy "Uchodźcy z Korei Północnej. Relacje świadków". Zaczęłam czytać w samolocie i już nie mogłam się oderwać. Książka otworzyła drzwi do świata z horroru, który dzieje się obok nas.
Juliette Morillot i Dorian Malovic nauczyli się języka koreańskiego, by mieć lepszy kontakt z uchodźcami, do których dotarli w Chinach, Rosji i Korei Południowej. To co usłyszeli od tych zastraszonych, wycieńczonych i złamanych ludzi, jeży włosy na głowie czytającego. Północni Koreańczycy żyją w świecie absolutnej indoktrynacji, gdzie rządzi donosicielstwo, a rodzinne więzi zanikły. Cierpią głód, niedostatek; nie wiedzą nawet jaki na świecie jest rok i miesiąc, bo klan Kimów wprowadził nowy kalendarz i nowe liczenie lat.
Setki tysięcy ludzi przebywa w obozach koncentracyjnych (kwanriso). To miejsca całkowicie odizolowane od reszty kraju. Ludzie wykonują tam ciężkie roboty, są bici, torturowani i wykorzystywani. "Nikt z tego obozu nie wraca. Jedynym wyjściem jest śmierć" — opowiadali reporterom uciekinierzy.
Świat na to nie reaguje, bo w Korei nie ma wartych zaangażowania militarnego (jak w Iraku) bogactw naturalnych, szczególnie tych najbardziej dziś pożądanych — energetycznych. Gospodarka jest zrujnowana i niewydolna. Telefony komórkowe i Internet są zakazane. Próby stworzenia specjalnych stref ekonomicznych przy granicy z Chinami, nie powiodły się. Denominacja miejscowej waluty (wong) w końcu 2009 r. doprowadziła do pierwszych od dziesięcioleci zamieszek. Ludzie utracili ostatnie oszczędności. Waluty obce zostały zakazane.
Tymczasem Kim Dzong Il i grupka współpracowników żyje w luksusie dzięki m.in. zyskom z handlu narkotykami. Korea Północna jest jednym z największych ich producentów w regionie. Wykorzystuje darmową siłę roboczą więźniów, a narkotyki dostarcza przede wszystkim do Japonii.