Był początek maja dziesięć lat temu, gdy wylądowałam na Sachalinie. Baraczek służący za port lotniczy i betonowy pas startowy otaczały góry ze szczytami w śniegu. Wokół ani jednego zielonego źdźbła.
Pomyślałam wtedy, że tak ponuro i nieprzyjaźnie powinna wyglądać wyspa, z której w 1979 r., wystartowały Migi, które zestrzeliły pasażerski koreański Boeing. Zginęli wszyscy - 269 osób. Bo w czasach ZSRR Sachalin był zamkniętą, tajemniczą wyspą, gdzie nawet Rosjanie mogli się dostać tylko mając specjalne zezwolenie.
Cała wyspa była wtedy jednym wielkim garnizonem wojsk lotniczych. Z rakietami wymierzonymi w leżącą 50 km na południe Japonię, która kiedyś władała Sachalinem i pobliskimi Kurylami i w nieco dalej położoną na wschód Alaskę. No i jeszcze w Chiny, Południową Koreę. Mieszkali wtedy na Sachalinie sami wojskowi z rodzinami. Dla nich powiększono i unowocześniono wioski, w których za cara żyli zesłańcy-katorżnicy, a za Stalina — więźniowie gułagu. To oni zniszczyli japońskie świątynie, ogrody i domy.
Dziesięć lat temu w stolicy wyspy, Jużno-Sachalińsku, renifery dreptały w środku nocy po placu pod moim hotelem, a zakutane w kufajki kobiety sprzedawały na ulicy gorące cziburasze — wielkie pierogi z warzywami, rybą, mięsem. Kapitalizm dopiero tu z matierika (kontynentu) docierał.
Miasto miało dwa oblicza: poradzieckie i cudzoziemskie. To drugie skupiało się w wybudowanym za 8 mln dolarów szklanym biurowcu koncernu Sakhalin Energy, kawiarni "Pacyfik" i osiedlu zwanym Newada.