„Większość z nas przeżyło wyłączenia prądu trwające kilka minut. Ale co, jeśli elektryczności nie ma przez kilka godzin lub dni?”, spytał zastępca redaktora naczelnego tygodnika „Ekonom” Martin Petrzíczek. Nie, to nie był wstęp do artykułu o blackoucie, który w piątek, 4 lipca, sparaliżował północną i środkową część Czech, w tym prawobrzeżne dzielnice Pragi. Te słowa ukazały się dwa tygodnie wcześniej na internetowym portalu dziennika „Hospodárzské noviny”.
Czytaj więcej
Polsce nie grozi blackout, do jakiego doszło pod koniec kwietnia w Hiszpanii. Bolączki systemu en...
Dziesięć dni później w kolejnym tekście o blackoucie Petrzíczek pisał: „Republika Czeska jest wprawdzie jednym z europejskich liderów pod względem odporności sieci energetycznej, ale ryzyka takiego załamania nigdy nie można całkowicie wykluczyć. Każdy blackout jest wyjątkowy i wynika z kombinacji nieprzewidywalnych zdarzeń lub usterek”. Do czeskiego blackoutu brakowało wtedy już tylko czterech dni…
Czesi bez prądu
„To jest moment, w którym nowoczesny świat nagle się zatrzymuje”, pisał czeski dziennikarz. „Gaśnie telewizor, wyłącza się ogrzewanie, człowiek nie ugotuje się obiadu, nie dodzwoni się na komórkę, a z kranu nie popłynie woda. W sklepie nie można zapłacić kartą, a raczej w ogóle nic się nie kupi. Bankomat nie wyda pieniędzy, a gdy nie masz latarki, będziesz siedzieć w kompletnej ciemności”– kontynuował w mini-poradniku „Jak w zdrowiu przeżyć blackout”.
To wszystko zdarzyło się w piątek, 4 lipca. Z wyjątkiem siedzenia w ciemności, do blackoutu w Czechach doszło bowiem w samo południe. W Pradze stanęły wszystkie trzy linie metra oraz tramwaje, a w kraju pociągi. Ludzie utknęli w windach, zgasły światła w sklepach, bankomaty nie wydawały już gotówki. Orlen Unipetrol wstrzymał produkcję w w Litvinovie, stanęła również najstarsza fabryka chemiczna w Europie, Spolchemie w Uściu nad Łabą. Nie działało około dwustu stacji benzynowych. Bez prądu było według premiera Petra Fiali pół miliona ludzi, media donosiły, że „prawdopodobnie milion”.