Rz: Z Ministerstwa Energii słychać, że zapowiadany na ten rok miks energetyczny niekoniecznie sięgnie perspektywy 2050 r.
Janusz Steinhoff: Wiele sygnałów wskazuje na to, że zobaczymy raczej perspektywę 2030 r. Nie dziwi mnie to. Minister jest w wyjątkowo trudnej sytuacji, bo musi rozwiązać równanie z kilkoma niewiadomymi. Trudno dziś przewidzieć, jakie będą w przyszłości koszty zakupu uprawnień do emisji CO2 w relacji do cen nośników energii. Nie wiadomo też, w jakim tempie będzie wdrażana polityka klimatyczna. Doświadczenie uczy, że prognozy należy raczej formułować w sposób ogólny i weryfikować je co pięć lat.
Byłoby to zrozumiałe, gdyby minister nie powtarzał, że w 2050 r. połowa energii też będzie z węgla.
Intuicja podpowiada mi, że nie można się oprzeć na jednym modelu. Dlatego w miksie Polski widzę miejsce zarówno dla atomu, jak i dla odnawialnych źródeł energii. Z kolei równoważenie pracy tych ostatnich wymusi większy udział gazu. Konieczna jest zatem dywersyfikacja. Nie przewiduję, by w 2050 r. udział węgla sięgał 50 proc. Musimy jednak od niego odchodzić stopniowo, bo nie stać nas jak Niemców na płacenie 25 mld euro rocznie na rozwój OZE, a znalezienie formuły finansowania elektrowni jądrowej jest wyzwaniem. Ale jeśli na węgiel cały czas będziemy patrzeć jak na podstawowy nośnik, to wpadniemy w tarapaty.
Już dziś brakuje węgla. Czy broniąc samowystarczalności, nie skończymy, importując go?