Atom musi być i kropka. Tak w skrócie można by opisać podejście prezentowane przez japońskiego premiera Shinzo Abe. Pierwszy reaktor elektrowni w Sendai na południu kraju zrestartowano 10 września, pełna gotowość operacyjną uzyskał 1 listopada, natomiast teraz włączany jest w tym samym ośrodku blok nr 2.
Krajowy Regulator ds. Atomowych zezwolił na aktywację, jednak ten sam urząd zmaga się wciąż z problemami dotyczącymi japońskiego sektora przemysłu atomowego. Procedury bezpieczeństwa rzekomo usprawnione po tragedii w Fukushimie nie działają, jak powinny. Po pierwszych dniach od restartu w Sendai zrobiło się niebezpiecznie po ulewnych deszczach. Naukowcy nic sobie nie robią z faktu, że w promieniu 150 km od elektrowni znajduje się kilkanaście czynnych wulkanów. Ośrodek ma być niby zabezpieczony, ale to samo mówiono o tym w Fukushimie.
Regulator ma problem nie tylko z egzekwowaniem nowych zasad bezpieczeństwa, ale także z tym, co zrobić z ośrodkiem w Monju. Zamiast przerabiać pluton generuje jedynie ogromne koszty, ponieważ zaplanowana w nim technologia chłodzenia ciekłym sodem jest zbyt trudna do przeprowadzenia i niebezpieczna w obsłudze. Kłopotem jest także rosnącą liczbą odpadów z reaktorów, które muszą być gdzieś składowane w sytuacji, gdy koncepcja ich zrewitalizowania w ośrodkach typu tego z Monju raczej musi zostać porzucona.
Inspekcja drugiego reaktora w Sendai trwała zaledwie 2 dni. Wydaje się niewielkim czasem wobec tego, ile może zająć powrót do normalności, jeżeli dojdzie do powtórki z 11 marca 2011 roku. Dziś, po ponad 4 latach nie tylko ta,ten region, ale i cała Japonia nie jest taka sama.
Rząd premiera Abe naciska na powrót do atomu, a miejscowa ludność konsekwentnie się na to nie zgadza. Niestety zdanie rządu i regulatora zwycięża, zatem pozostaje jedynie modlić się o cud. Pod wulkanem i na atomie. Jeżeli w Sendai nic się nie popsuje, kolejne reaktory mają wznowić pracę w następnym roku.