Do Estonii (1,4 mln ludzi) powinni być obowiązkowo wysyłani nasi politycy (na własny koszt). Nie tylko ujrzą piękny, bardzo czysty kraj o unikalnej i zachowanej przyrodzie (niedźwiedzie i wilki w parkach narodowych); pojadą po świetnych drogach i zachwycą się Tallinem i innymi estońskimi miejscowościami.
Spotkają też, tak jak ja jeżdżąc po Estonii rowerem, życzliwych ludzi, którzy chętnie i bez kompleksów mówią tak po angielsku, jak i po rosyjsku. Nie dzielą gości na lepszych i gorszych, lubianych i nie lubianych. Są otwarci, ciekawi świata i uczciwi.
Od miejscowych polityków wezmą lekcję tego, czego polskim partyjnym bonzom brakuje - ponadpartyjnego, perspektywicznego myślenia skierowanego na narodowy interes, który trzeba chronić konsekwentnie, ale w sposób inteligentny i wyważony, bo graniczy się z potężnym i drapieżnym sąsiadem.
Dlatego w Estonii nikt nie oblewa farbami sowieckich pomników, nie niszczy cmentarzy jak na sąsiedniej Łotwie. Nie stosuje apartheidu w stosunku do rosyjskojęzycznej mniejszości (oskarżenia się nie potwierdziły). Estońska konstytucja, jako chyba jedyna w Europie, chroni bezpaństwowców, a Rosjanie są najlepszymi, najbardziej pożądanymi klientami estońskiego handlu i usług. Takie postępowania sprawiło, że dziś Estonia jest najszybciej i najlepiej rozwijającym się krajem Unii. Ma najniższą korupcję w regionie i najwyższą dynamikę PKB. Pomimo globalnego kryzysu, nie zeszła z przyjętego wcześniej kursu na euro i przyjęła walutę w ubiegłym roku.
Nie poszła drogą Litwy wszczynającej wojnę z Gazpromem, który jest kluczowym udziałowcem (37 proc.) krajowego operatora Eesti Gaas. Estończycy spokojnie poczekali, aż Gazprom sam zmięknie, bo wezmą się za niego więksi i silniejsi odbiorcy. I w połowie tego roku parlament Estonii zatwierdził podział spółki na część dostawczą i transportową. Spółka musi sprzedać swoje gazociągi. Gazprom ani pisnął.