Sztuka unikania odpowiedzi wprost, a jednocześnie dawania jednoznacznych komunikatów ma dziś w Niemczech swoich mistrzów. – Musimy pracować nad tym, by w kryzysie gazowym uniknąć kryzysu dotykającego produkcję elektryczności – mówił polityk FPD i minister finansów Christian Lindner w wywiadzie dla weekendowego wydania największego niemieckiego tabloidu „Bild am Sonntag”. – Minister gospodarki przedstawił już kalkulację efektów zintensyfikowanego najczarniejszego ze scenariuszy. Proszę do niej zajrzeć – odsyłał ledwie tydzień wcześniej na konferencji prasowej jego szef, socjaldemokrata kanclerz Olaf Scholz.
Obaj odpowiadali na proste pytanie: czy Niemcy przedłużą funkcjonowanie trzech ostatnich działających nad Renem elektrowni atomowych. I ich wymijające odpowiedzi są interpretowane jednoznacznie – jako zapowiedź przedłużenia pracy niemieckich atomówek poza 2022 r., czyli przewidywany w planach gabinetów Angeli Merkel termin ich wyłączenia. Lindner zresztą jest w tej sprawie bardziej wylewny, niedawno uznał elektrownie za „bezpieczne i przyjazne klimatowi”, co z kolei wzburzyło trzeciego z rządowych koalicjantów – Zielonych, którzy od lat walczyli z energetyką nuklearną w Niemczech.
Ale i tu liderzy ugrupowania, w tym wspomniany już minister gospodarki Robert Habeck, stopniowo łagodnieją, nawet jeśli szeregowi politycy jego partii twardo obstają przy pożegnaniu atomu. – W każdym momencie tego kryzysu musimy reagować zgodnie z bieżącą sytuacją i zastanowić się nad każdym środkiem zapobiegawczym. Musimy zatrzymać potencjalną falę ubóstwa – dowodziła dwa tygodnie temu współprzewodnicząca Zielonych Ricarda Lang, odpowiadając oczywiście na pytania dziennikarzy o los „atomówek”.
Wszystko zatem wskazuje na to, że Berlin da niemieckim jednostkom atomowym drugie życie – choć zapewne niedługie, do czasu wypracowania nowego stabilnego modelu energetycznego. Inna sprawa, że z punktu widzenia całego systemu oraz potrzeb Niemiec ostatnie działające elektrownie nuklearne nie odgrywają jakiejś kluczowej roli. W tym roku pokrywały zaledwie 6 proc. niemieckiego zapotrzebowania na energię elektryczną, tudzież – w innym ujęciu – mogły zapewnić ogrzewanie w sezonie grzewczym 7 milionom gospodarstw domowych.
Można by zatem powiedzieć, że spór toczy się o kwestię o marginalnym już znaczeniu. Z 17 elektrowni atomowych Niemcom pozostały dziś trzy: Isar w Bawarii (jej operatorem jest E.ON), Emsland w Dolnej Saksonii (tu właścicielem jest RWE) oraz Neckarwestheim 2 w Badenii-Witrembergii (pod kontrolą EnBW). W każdej z nich działa po jednym reaktorze o mocy ok. 1400 MW. Bawarska i badeńsko-wirtemberska działają od lat 70., dolnosaksońska jest o dekadę młodsza. Tylko Isar może pochwalić się bezawaryjną historią, choć z drugiej strony awarie w niemieckich „atomówkach” nigdy nie były nazbyt poważne. O ironio, właśnie w Neckarwestheim doszło do najpoważniejszej: błędy nowej obsady obiektu doprowadziły w 1977 r. do uszkodzenia cyklu reaktora i automatycznego wyłączenia jednostki.