Prezydent Rosji Władymir Putin powiedział, że jeśli dojdzie do ataku na Syrię, to jego kraj pomoże rządowi w Damaszku.
W ten sposób – świadomie lub nie – doprowadził do wzrostu cen ropy, która z ceną powyżej 116 dol. za baryłkę jest dzisiaj droższa o 2 proc., niż wyniosły notowania z ostatniego piątku.
Pełnowymiarowa wojna w Syrii raczej nie jest w tej chwili możliwa, bo sytuacja bardzo łatwo mogłaby wymknąć się spod kontroli. Ale skoro Rosja nie ukrywa, że jest gotowa dostarczyć rządowi w Damaszku rakietowe pociski przeciwlotnicze S-300, to sprawa robi się coraz poważniejsza. I jakkolwiek by patrzeć, to taka retoryka doprowadziła do wzrostu rosyjskich przychodów z wydobycia ropy o ponad 10 mln dolarów dziennie. Niewiele mniej zyskała Arabia Saudyjska oraz w ramach „bonusu" również Stany Zjednoczone.
Świat, który powoli wychodzi z kryzysu finansowego, poważnie się obawia, że syryjski konflikt rozleje się znacznie poza granice tego kraju i zmieni się w wojnę regionalną na Bliskim Wschodzie, który jest kluczowy dla produkcji i eksportu ropy. Przy tym Rosjanie nie ukrywają, że cały czas wysyłają broń rządowi Assada oraz udzielają mu pomocy gospodarczej i humanitarnej.
W piątek na zamknięcie notowań za amerykańską WTI trzeba było zapłacić 110,53 dol. To najwięcej od maja 2011 roku. Brent kosztował 116,12 dol. Przy tym analitycy podkreślali, że WTI drożeje szybciej, ponieważ w jej cenie dotychczas nie był uwzględniony czynnik syryjski. Natomiast Brent zazwyczaj reaguje na wszelkie wydarzenia polityczne znacznie bardziej nerwowo.