Chodzi o przedłużenie do końca roku czasu na dostosowanie obiektów do wymogów środowiskowych, czyli na modernizację zbiorników i wyposażenie ich w urządzenia do monitorowania wycieków paliw. Ale według przedstawicieli branży, to co miało być dla przedsiębiorców błogosławieństwem, staje się gwoździem do ich trumny.
– Wielu operatorów zainwestowało licząc, że sąsiad, który się na to nie zdecydował, wypadnie z rynku. Tymczasem nadal może on działać, a nie będąc obciążonym kredytem, może oferować tańsze paliwo – argumentuje jeden z ekspertów branży. Podkreśla, że wielu przedsiębiorców zastanawia się nad likwidacją biznesu i zwalnianiem pracowników, bo nie są w stanie ponosić kosztów spłaty kredytu i wdawać się w wojnę cenową.
Na dostosowanie stacji do wymogów trzeba wydać przynajmniej 100 tys. zł. W przypadku dużych obiektów z kilkoma zbiornikami koszt inwestycji jest nawet dwukrotnie wyższy.
Resort broni się, tłumacząc, że otrzymał kilkanaście pisemnych wniosków i dziesiątki interwencji telefonicznych z prośbą o przedłużenie terminu dostosowania się stacji paliw, najczęściej ze strony podmiotów niezależnych, będących właścicielami małych i średnich obiektów. Ale nie zabrakło też lobbingu ze strony polityków. – Jesteśmy świadomi, że termin na to był już kilkakrotnie przekładany. Ale należy pamiętać, że minister gospodarki przy podejmowaniu decyzji musi brać pod uwagę i ważyć argumenty wszystkich zainteresowanych podmiotów – tłumaczą przedstawiciele resortu gospodarki.
Ministerstwo uznało, że zaprzestanie działalności przez wielu niezależnych właścicieli stacji mogłoby wzmocnić rynkową pozycję koncernów, a w efekcie wpłynąć na podniesienie cen paliw. Co więcej, zamknięcie części stacji na obszarach słabo zurbanizowanych utrudniłoby dostęp do zakupu paliw, a osoby pracujące w tych miejscach straciłyby swoje źródło utrzymania. Według szacunków resortu zagrożonych zamknięciem było od 500 do 1000 stacji w całym kraju.