Sytuacja jest o tyle trudna, że rząd w Bułgarii jest gabinetem tymczasowym. Wybory odbędą się w maju i dopiero wtedy okaże się, czy i nowo wybrany rząd podtrzyma te pretensje.
W środę premier Marin Rajkow oświadczył: – Niezbędne jest przeprowadzenie jeszcze jednej analizy sytuacji wokół decyzji inwestycyjnej w sprawie South Stream, tak by zwrócić uwagę na najczulsze miejsca – cytuje jego wypowiedź rosyjski „Kommiersant". Gazeta dowiedziała się, że chodzi o stronę finansową bułgarskiego odcinka gazociągu. Zdaniem Sofii jest on zbyt drogi (3,3 mld dol.).
W 2012 r. poprzedni rząd bułgarski wymógł na Gazpromie, że to Rosjanie sfinansują inwestycję, a Bułgaria zwróci to z opłat pobieranych za tranzyt w taryfie 1,7 dol. za 1000 m3. Ponieważ jest to stawka dwa razy niższa aniżeli np. to, co Rosjanie płacą Ukrainie, to spłata zajmie Bułgarom 25 lat. I przez ten czas nie będzie miała dochodów z udziału w gazociągu.
A udział ten jest dla inwestycji kluczowy. Gazociąg południowy wyjdzie z Morza Czarnego właśnie na bułgarskim brzegu. To największa inwestycja zagraniczna Gazpromu. Licząca ponad 2,4 tys. km rura ma obejść Ukrainę i dostarczać gaz rosyjski (rocznie do 63 mld m3) na Bałkany, Węgry, Słowenię i do Włoch. Koszt budowy stale rośnie. Dziś to 16,6 mld euro.
Pytany o bułgarskie kłopoty przedstawiciel Gazpromu twierdzi, że stawka za tranzyt nie została jeszcze ustalona. Jedna z partii bułgarskich już zapowiedziała uliczne protesty i blokady inwestycji, jeżeli budowa rozpocznie się w sezonie turystycznym.