W tym tygodniu minister skarbu Mikołaj Budzanowski powiedział w Sejmie, że Polska płaci za rosyjski gaz najwyższą cenę w Unii i że jest to „ponad 500 dol.". To może być tak 501 dolarów, jak i 599 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Różnica jest duża, a sytuacja dojrzała już do precyzyjnych sformułowań.
W ostatnich kilku latach rząd Litwy czy Ukrainy bez owijania w bawełnę podawał dokładne ceny, które ich kraj płaci za rosyjski gaz. W Polsce władza zasłaniała się tajemnicą handlową lub co najwyżej liczbami poprzedzonymi tak popularnym u nas słowem "około". Taka postawa zapewne cieszyła stronę rosyjską, bo jak klient czegoś nie wie, to go nie boli, a jak wie "około", to go boli mniej.
Teraz jednak, gdy Komisja Europejska sprawdza czy Gazprom nie ograniczał konkurencji i nie utrudniał różnicowania importu gazu m.in. w Polsce, czas podać szczegóły także naszych umów gazowych. Wszak prezes Gazpromu zapowiedział, że PGNiG już nie będzie mógł negocjować obniżki ceny. Te ceny ustali teraz Kreml, a Gazprom je tylko wyrecytuje.
Myślę, że nie tylko ja chciałabym poznać rzeczywiste warunki, na jakich kupujemy w Rosji jeden ze strategicznych surowców. Także pytanie o to, dlaczego właśnie Polska - trzeci największy klient Gazpromu w Unii, płaci najwięcej, czeka na odpowiedź.
Jej brak może oznaczać, że Gazprom tylko wykorzystał okazję, którą była słabość negocjacyjna strony polskiej. Rosjanie wiele razy podkreślali, że drogi gaz jest dla tych, którzy są tylko klientami, a nie partnerami w kluczowych inwestycjach. Dlatego zniżki dostają koncerny niemieckie, włoskie, francuskie czy serbskie, z którymi Gazprom prowadzi wspólne biznesy.