Przykro patrzeć, jak koncern, który tyle wysiłku wkłada w ochronę środowiska naturalnego w Europie, publicznie ostrzegając przed szkodliwością wydobycia gazu z łupków, zostanie zmuszony, by się tym zająć u siebie. Jakaż to będzie męka dla prezesa Millera, który ostatniego dnia października przyznał, że "wydobycie gazu łupkowego w Rosji jest zupełnie nieaktualne". Nie minęły trzy tygodnie, a stało się aktualne i prezes zapewne nie sypia teraz po nocach, rozmyślając jakaż to będzie mordęga dla jego ekologicznego sumienia.
To oczywiście zupełny przypadek, że rosyjskie plany poszukiwania złóż łupkowych wyszły na powierzchnię dzień po debacie łupkowej w Parlamencie Europejskim. Debacie, która wbrew rosyjskim oczekiwaniom, nie przyniosła zakazu poszukiwań tego gazu. Teraz więc Gazprom - największy przeciwnik łupków - musi zająć się znienawidzonym paliwem, nauczyć się technologii i poznać, gdzie i ile gazu leży w rosyjskiej ziemi.
Jeżeli przyjrzeć się temu na poważnie, to widać, że Rosjanie od dawna pilnie obserwowali to, co działo się w USA przy łupkowym boomie. Gazprom wynajął firmę (firmy?), która monitorowała sytuację, a gdy gazem łupkowym zainteresowała się Europa, zaczął publicznie dyskredytować technologię i sens wydobycia.
Można zadać pytanie, dlaczego? Zasoby gazu ziemnego w Rosji, nawet bez złóż arktycznych, starczą Gazpromowi na 70 lat. Problemem jest jednak cena i odbiorcy. Bo co z tego, że ma się gazu dużo, jeżeli nie ma na niego chętnych. A taka ewentualność jest coraz bardziej realna i Kreml zdaje sobie z tego sprawę nawet lepiej niż gazowi menadżerowie, wciąż przekonani o swojej potędze.
W specjalnym raporcie przygotowanym dla prezydenta Putina, resort energetyki stwierdza wprost, że "ceny gazu w USA z powodu nadmiernej podaży, stały się trzy razy niższe od giełdowych cen LNG w Europie i CZTERY razy niższe od cen rosyjskiego gazu z długoterminowych kontraktów".