Jednak pojawia się szansa na pierwszy kompromis i rozwiązania podglądane w Skandynawii, które mogłyby się znaleźć w małym trójpaku, którym w środę będzie się znów zajmowała podkomisja sejmowa (a posłowie chcą go przyjąć jeszcze w maju). To porozumienie ma dotyczyć systemu informacji o zielonych certyfikatach (świadectwa pochodzenia energii, które przedsiębiorstwa energetyczne muszą kupować, by spełnić normy udziału zielonej energii, albo płacą opłatę zastępczą w NFOŚiGW).
Docelowo chodzi o pogodzenie interesów energetyki wiatrowej i innych odnawialnych źródeł energii (OZE) oraz producentów biomasy, a konkretnie zwolenników współspalania węgla z biomasą. Jednak na razie do takiego porozumienia (by coraz bardziej ograniczać współspalanie) jest daleko.
A to właśnie współspalanie, z którego mamy w Polsce ok. połowy zielonej energii, w dużej mierze przyczyniło się do załamania zielonych certyfikatów. Elektrownie przestały odbierać paliwo z biomasy (po co produkować zielone certyfikaty, gdy jest ich dużo i są tanie?), a jego producenci wyszli na ulicę w obronie ok. 60 tys. miejsc pracy (jak podaje Stowarzyszenie Polska Biomasa – chodzi o producentów i ich kooperantów).
Wartość nadwyżki świadectw pochodzenia energii przekracza już 1 mld zł. A wartość funduszu interwencyjnego wyniesie 300 mln zł
Wiatrowa propozycja
Jednym z głównych problemów okazuje się dostęp do informacji o zielonych certyfikatach, bo publikowane są one raz w roku, a nie na bieżąco. Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej (w tę branżę kryzys mocno uderzył – inwestycje praktycznie stanęły) zaproponowało wprowadzenie regulacji dotyczących publikacji przez administrację pełnych danych o systemie świadectw pochodzenia na zakończenie każdego miesiąca i roku.