– Prawdopodobnie do końca kwietnia dokument trafi do laski marszałkowskiej – powiedział nam wiceminister gospodarki Jerzy Witold Pietrewicz.
Już samo jego zatwierdzenie przez rząd trzy tygodnie temu rozbudziło nadzieje branży energii odnawialnej. Bo choć proponowany w niej system wsparcia oparty na aukcjach, a nie – jak dotąd – zielonych certyfikatach, nie jest idealny, to daje pewne stabilne ramy do dalszego inwestowania w zielone instalacje.
Nadzieje były jednak większe. Niezadowoleni mogą być przy tym głównie najmniejsi gracze chcący wytwarzać energię, zwani prosumentami. Projekt ustawy nie tworzy odpowiednich zachęt do wytwarzania nadwyżek.
– Opłaca nam się produkować tylko na własny użytek. Za każdą sprzedaną megawatogodzinę dostaniemy bowiem nie 100 proc., tylko 80 proc. ceny hurtowej z poprzedniego roku. To daje zaledwie 145 zł za 1 MWh, a odliczając podatek – nawet 112 zł/MWh, czyli 1/6 naszego kosztu zakupu energii z systemu – tłumaczy Krzysztof Żmijewski, sekretarz generalny Społecznej Rady ds. Rozwoju Gospodarki Niskoemisyjnej.
Jego zdaniem energetyka prosumencka musi się rozwijać zwłaszcza na wsiach, gdzie już mamy do czynienia z tzw. brownoutem. Chodzi o złą jakość prądu trafiającego do ponad 40 proc. mieszkańców Polski.