Przykład idzie z góry. Beata Szydło nie dość, że przyznała sobie i ministrom sowite premie, to zachęcona przez prezesa Kaczyńskiego, by „pokazać pazurki", w Sejmie broniła podwyżek niczym lwica. Efekt jest taki, że PiS stracił sympatię sporej części wyborców, ale też zachęcił wielu, by wyciągali rękę po więcej pieniędzy.
Praca górnika dołowego nie należy do łatwych ani bezpiecznych, ale jak słusznie wskazuje Jerzy Markowski, były wiceminister gospodarki odpowiedzialny za górnictwo, wzrost wynagrodzeń powinien być powiązany z większą efektywnością pracy. A z tą nie jest najlepiej. Po latach inwestycyjnej zapaści – co doprowadziło do zwiększania importu węgla z zagranicy, głównie z Rosji – przeznaczanie setek milionów na podwyżki nie wydaje się posunięciem racjonalnym.
Lepsza koniunktura w górnictwie związana jest tylko z wyższą ceną węgla na światowych rynkach. Znaczący wzrost nastąpił w pierwszym półroczu zeszłego roku, gdy na giełdach Amsterdam – Rotterdam – Antwerpia tona czarnego surowca zaczęła drożeć z ok. 70 dolarów do prawie 100. Od końca lutego obecnego roku węgiel jednak tanieje. Być może górnicy mają świadomość cyklu gospodarczego i rozumieją, że cena może wejść w trend spadkowy na dłużej i umknie im szansa na wywalczenie podwyżek. Gdy cena węgla zacznie nurkować, a opłacalność wydobycia surowca znacząco się obniży, nastanie czas zamykania nierentownych kopalń. Wtedy import surowca jeszcze bardziej wzrośnie, a górnicy, którzy teraz wyciągają ręce po podwyżki, zaczną masowo tracić pracę.