Ten symbol amerykanizacji łączył wszystkich. I przedstawicieli krajów rozwijających się domagających się zwiększenia funduszy na walkę z globalnym ociepleniem, i przedstawicieli krajów rozwiniętych mających na ten fundusz płacić. Spotkać tam można było i ekologów walczących o ochronę klimatu, i policjantów dbających o bezpieczeństwo delegatów, i dziennikarzy z całego świata, dla których niewielkie okienko było zbawieniem podczas przedłużających się niekiedy do nocy negocjacji.
– Ciastko jabłkowe – poprosiła koleżanka ostatniego dnia szczytu. – Nie ma, wyszły.
– To tu jest czynny McDonald? – dziwił się były premier, europoseł Jerzy Buzek, gdy tuż przed wywiadem kończyłyśmy jedzone w biegu hamburgery. Zresztą kultowe wręcz okienko było najtańszym w okolicy, w restauracjach za kawę i batonika płaciło się 15 zł.
A sami poznaniacy? W obawie przed najazdem 11 tys. delegatów (było ich i tak ponad 12 tys.) porzucili mieszkania na blisko dwa tygodnie trwania szczytu. Wielu na tym zarobiło, wynajmując je gościom (za te w okolicach targów można było dostać dobrze ponad 3 tys. zł).
Studenci dostali wolne, by nie robili tłoku. Wielu zatrudniło się jako „smerfy” – tak pieszczotliwie nazywano wolontariuszy COP14 ubranych w niebieskie koszulki, ich znak rozpoznawczy. I to im należą się ogromne podziękowania organizacyjne, bo logistycznie konferencja przygotowana była perfekcyjnie. – Jestem pod wielkim wrażeniem, tak się bałam, że się zgubię, a tu nikt mi na to nie pozwoli, nawet gdybym chciała – mówiła mi koleżanka z „The Jakarta Post” (to na indonezyjskiej wyspie Bali odbywał się COP13 w 2007 r.).