Otóż brytyjska firma geologiczna ogłosiła wyniki badań turkmeńskich zasobów i wyszło im, że w tym pustynnym kraju, większym prawie dwa razy od Polski, a zamieszkałym przez niewiele ponad 5 mln ludzi, są drugie co do wielkości złoża gazu na świecie.
Oczywiście drugie po rosyjskich, ale za to łatwiej dostępne, czyli tańsze w eksploatacji i konkurencyjne na świecie. W Rosji nowe złoża leżą albo w Arktyce, albo na Syberii, albo głęboko pod wodą, co czyni wydobycie i sam gaz coraz droższym.
Gazprom podważa turkmeńskie dane, także dlatego, że Turkmenia się zmienia i prowadzi coraz bardziej swobodą i niezależną od Rosji politykę dysponowania surowcami (ma też pokaźne złoża ropy).
A rosyjska doktryna, jak mi to wyjaśnił pewien znajomy moskiewski analityk, zakłada kontrolowanie rynku paliw we wszystkich byłych sowieckich republikach azjatyckich.
Niewielu Polaków pewnie wie, że od 1990 do 2006 r. Turkmenia była zamkniętą średniowieczną satrapią, w której władał Saparmurat Nijazow, były komunistyczny sekretarz. Nazwał się Turkmenbaszą, zniósł wybory, zakazał Internetu; kalendarz gregoriański zastąpił nowym — gdzie dni i miesiące nazwane zostały na jego cześć; zlikwidował instytuty naukowe, stowarzyszenia, organizacje społeczne i wiejskie szpitale. Jego pomniki, portrety i cytaty były wszechobecne. Dzieci uczyły się na pamięć jego "czerwonej książeczki" Ruhnamy. Urzędnicy składali przysięgę na wierność.