Wysłuchałam wczoraj dyskusji ekspertów energetyki jądrowej na petersburskim forum gospodarczym. Nad przyszłością branży po katastrofie w Fukushimie zastanawiał się m.in. szef rosyjskiego Rosatomu; członek zarządu francuskiego EDF - największego na świecie operatora elektrowni atomowych; szef agencji energetyki atomowej (IAEA).
Wniosek był jeden: bez elektrowni atomowych świat nie poradzi sobie z rosnącym popytem na energię. Dziś energetyka jądrowa produkuje 13 proc. światowej energii. Za 18 lat ten popyt się podwoi i żadne solary, tradycyjne elektrownie czy siłownie wiatrowe nie będą są w stanie go zaspokoić. Wiele krajów już się do tego przygotowuje. Memorandum na budowę atomówek zniosły Chiny; USA buduje 4 nowe reaktory. Niemcy wprawdzie zamkną swoje, ale dopiero za 10 lat.
- Jeżeli są trak groźne, to dlaczego nie zamknąć ich teraz? - pytał z dwuznacznym uśmiechem jeden z dyskutantów.
Widać, że świat nie ucieka od atomu, ale wyciąga wnioski z tego co rok temu zdarzyło się w Japonii. Siergiej Kirienko szef Rosatomu opowiedział o swojej wizycie w Fukushimie i tym co tam zobaczył: Przyjrzałem się dwóm ocalałym blokom elektrowni. Dlaczego wytrzymały 15-metrową falę i wstrząsy? Otóż różniły się od zniszczonych dwoma elementami - stoją 2-3 m wyżej od pozostałych, a system automatyki silnika awaryjnego umieszczono, nie jak w innych w podziemiach, ale na dachach. Te dwie różnice okazały się rozwiązaniami słusznymi i uratowały część elektrowni. Teraz zostaną zastosowane w innych.
Wszyscy eksperci podkreślali, że bezpieczeństwo jest priorytetem jądrowych inwestycji. I przejrzystość, która ma gwarantować, że społeczeństwa przestaną się atomu bać. Ja jednak, po wystąpieniu ministra energetyki Turcji, zaczęłam się trochę bać.