W tym tygodniu dostaliśmy dwie sprzeczne ze sobą wersje dotyczące nieudanego przetargu na sprzedaż greckiego operatora gazowego DEPA. Ta państwowa firma o obrotach ponad miliarda dolarów rocznie, rządzi na greckim rynku gazu i kto ją kupi, też będzie rządzić. A że 65 proc. gazu na ten rynek dostarczają Rosjanie, wydawało się logiczne, że to Gazprom stanie się nowym właścicielem.
Wszystko też zmierzało w tym kierunku: rządowy przetarg zawierał warunki korzystne dla wielkiego koncernu; prezes Aleksiej Miller latał do Aten na spotkania z greckim ministrem gospodarki, by ugrać coś więcej. A i Grecy zanim jeszcze przetarg dobiegł końca, dawali znać, że spośród pięciu chętnych, faworyt jest jeden.
Aż tu nagle, gdy w połowie tygodnia upłynął termin złożenia ofert końcowych, wycofali się nie tylko konkurenci Gazpromu, ale i sam Gazprom. Rosjanie ogłosił, że warunki przetargu niosły ryzyko, iż transakcja przyniesie więcej strat niż zysków. Konsternacja.
Dzień po oświadczeniu Gazpromu, odezwali się Grecy. Tamtejsza agencji ds prywatyzacji podała, że podczas długich negocjacji, Rosjanie dostali wszystko, co chcieli. Grecy zobowiązali się wziąć na siebie spłatę 180 mln euro, które pożyczyli DEPA, prywatni odbiorcy; udzielili też innych gwarancji, iż finansowe położenie DEPA się nie pogorszy.
Gazprom ripostuje, że Grecy, owszem, byli gotowi dług spłacić, ale powiązali to z szeregiem trudnych do wykonania warunków. Itp, itd. Baba swoje, a dziad swoje.