Proponuję przyjrzeć się Niemcom, którzy po katastrofie w Fukushimie podjęli bardzo radykalną decyzję wyłączenia w ciągu dziesięciu lat wszystkich swoich reaktorów jądrowych i przejścia na energetykę ekologiczną. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Niemcy odnieśli sukces, udział OZE w tym roku przekroczył już 27 proc. w ich bilansie energetycznym i dalej rośnie. Jeśli chodzi natomiast o skutki ekonomiczne zmiany polityki energetycznej („Energiewende"), to są one fatalne.
Przebudowa energetyki nie tylko osiąga astronomiczne koszty (ok. 300 mld euro), ale też w istotny sposób zakłóca grę rynkową, czyli relacje między podażą a popytem na energię. Wprowadzany sukcesywnie od 1998 r. wolny rynek energetyczny powoli przekształca się w centralnie sterowaną gospodarkę planową. Interwencje rynkowe strony publicznej (zadekretowane wyjście z energetyki atomowej oraz ekscesywne wspieranie energetyki wiatrowej i fotowoltaiki poprzez specjalną ustawę (EEG), do tego stopnia zakłóciły kształtowanie się cen na giełdzie energetycznej EEX, że ten rodzaj inwestycji, który w szczególności powinien stanowić fundament „Energiewende" stał się zupełnie nierentowny. Mam tu na myśli np. elektrownie gazowe, które charakteryzując się bardzo wysoką sprawnością (dochodzącą nawet do 60 proc.!), przy okazji stanowić mogą perfekcyjne uzupełnienie dla wiatru i słońca, tzn. mogą być w ciągu kilku minut włączone lub wyłączone w zależności od tego, czy wiatr wieje, a słońce nie świeci).
Elektrownie konwencjonalne na gaz i węgiel konkurują ze sobą o coraz mniejszy kawałek tortu, co zbija cenę giełdową energii
Mechanizm jest relatywnie prosty: rozwijająca się energetyka wiatrowa i słoneczna przy istotnym wsparciu podatnika (w tym roku było to 3,56 centa na KWh, w przyszłym roku ta dopłata wzrośnie do ponad 5 centów mimo solennych zapewnień kanclerz Merkel, że się tak nie stanie) pokrywają coraz więcej potrzeb energetycznych Niemiec. Ten rodzaj energii, w przeciwieństwie do energii pochodzącej ze źródeł konwencjonalnych, nie jest kwotowany i handlowany na giełdzie. EEG gwarantuje odbiór każdej kilowatogodziny energii ze źródeł odnawialnych po stałej cenie (feed-in tariff), zapewniającej ich producentom opłacalność (w Polsce mamy system certyfikatów, a nie dopłat, co wydaje się sensowniejsze). Przed wypadkiem w Fukushimie udział OZE nie przekraczał 17 proc., dziś jest to już 27 proc., a do 2020 r. przewiduje się, że przy utrzymaniu obecnej struktury wsparcia przekroczy on 35 proc. Taki trend oznacza również, że elektrownie konwencjonalne na gaz i węgiel konkurują ze sobą o coraz mniejszy kawałek tortu, co zbija cenę giełdową energii.
Spadek cen
Obecnie cena 1 MWh z dostawą na 2013 r. na wspomnianej giełdzie terminowej EEX w Lipsku wynosi ok. 48 euro, w 2009 r. kształtowała się w przedziale powyżej 60 euro. Szczególnie niepokoi rozwój cen w czasie szczytowego zapotrzebowania na prąd, np. w godzinach południowych, kiedy popyt jest największy. Oczywiście wtedy prąd jest najdroższy, gdyż jego producenci muszą trzymać w gotowości inne alternatywne elektrownie (np. gazowe). W 2009 r. kształtował się on na poziomie powyżej 90 euro, dzisiaj spadł do 58 euro. Przyczyna spadku cen leży wyłącznie po stronie OZE, gdyż prąd w szczytach południowych pochodzi z energii słonecznej.
Taka sytuacja totalnie zakłóca rachunek ekonomiczny nowych, systemowo niezbędnych elektrowni gazowych. Ich udział w produkcji energii w Niemczech spadł z 14 proc. jeszcze w 2010 do poniżej 8 proc. obecnie, a powinno być odwrotnie. Mamy przykłady np. norweskiego Statkraftu, który wobec braku opłacalności dopiero wybudowanej supernowoczesnej elektrowni gazowej w Nadrenii nawet jej nie uruchomił.