Rosja od wieków fascynuje nie tylko Polaków, ale całą zachodnią Europę. Swoim ogromem, mocą przyrody, której nawet Sowietom nie udało się poskromić, wreszcie nieprzebranym bogactwem, które zalega pod powierzchnią. Po drugiej wojnie światowej sowieccy geolodzy regularnie wyprawiali się na bezludne obszary Syberii i Dalekiego Wschodu w poszukiwaniu ropy, gazu, złota, rzadkich metali.

Odkryli bajeczne złoża ropy i gazu na półwyspie jamalskim; uran i złoto na Kołymie; miedź, nikiel, pallad wokół Norylska. Wreszcie gigantyczne pole diamentów w kraterze powstałym po uderzeniu meteorytu 36 mln lat temu.

O tym wszystkim wiemy. A czego nie wiemy? W czasie zimnej wojny, a i jeszcze długo po niej obowiązywały specjalne przepisy o utajnianiu danych o złożach surowców strategicznych. W archiwach utonęły informacje o najbogatszych, wciąż nie ruszonych miejscach.

Coś zaczęło się zmieniać, gdy świat zaczął korzystać z technologii satelitarnych i statystycznych do oceny rosyjskich bogactw. W grudniu ubiegłego roku wybuchła diamentowa bomba. Rosjanie odtajnili gigantyczne złoże w kraterze. Diamentów starczy światu na trzy tysiące lat. Ale żeby się do nich dostać, potrzeba pieniędzy i najnowszych technologii. I to jest główny powód, że w tym tygodniu Kreml zdecydował się odtajnić dane o zasobach Rosji. Władimir Putin nazywa dalsze utajnianie "anachronizmem".

Obowiązujący wciąż sposób liczenia wielkości zasobów Rosji pochodzi z latach 80-tych ubiegłego wieku i zawiera w sobie pierwiastek życzeniowy naj- (największe, najlepsze, najzasobniejsze). Metody stosowane dziś na Zachodzie są o wiele bardziej dokładne. I może się okazać, że Rosja tak naprawdę ma o wiele mniej pod ziemią, aniżeli sama sobie policzyła.