Po 13 dniach koordynacji morderczych negocjacji ówczesny minister spraw zagranicznych Francji, socjalista Laurent Fabius, oświadczył, że przyjęte porozumienie jest „sprawiedliwe, trwałe, dynamiczne, zrównoważone i wyrównane”.
Wiele w tym optymizmu, ale z pewnością ogromnym sukcesem jest jedno: pod niezwykle skomplikowanym dokumentem podpisali się przywódcy aż 195 krajów. I nawet, jeśli dwa lata później z porozumienia wycofał się Donald Trump, to nigdy wcześniej tak znaczna część ludzkości nie zaangażowała się w walkę z katastrofą ekologiczną.
Wielki kompromis
Z konieczności paryskie porozumienie jest jednak jednym wielkim kompromisem. Malutkie kraje wyspiarskie na Pacyfiku czy Atlantyku, jak choćby Królestwo Tonga, na początku postawiły sprawę w niezwykle dramatycznym kontekście: jeśli średnia temperatura wzrośnie o więcej, niż 1,5 st. C w stosunku do epoki sprzed rewolucji przemysłowej, po prostu zostaną one zalane przez podnoszący się poziom oceanu. Ale z drugiej strony wielcy producenci kopalnych źródeł energii, jak Arabia Saudyjska czy Indie, nie chcieli słyszeć o „wstrzymaniu wzrostu emisji CO2″.
Ostatecznie wszyscy podpisali się pod zgrabnym, choć i celowo nie do końca jasnym sformułowaniem, że celem jest ograniczenie zmiany klimatu „wyraźnie poniżej 2 st. C, a jednocześnie „będą kontynuowane wysiłki”, aby ten wzrost nie wyniósł więcej niż 1,5 st. C.
Ponieważ bardzo wiele krajów, jak Ameryka czy Polska, nie chciało brać na siebie zbyt daleko idących zobowiązań prawnych, ustalono, że obietnice, jakie ostatecznie złożyło 186 krajów, będą dobrowolne. Ale jednocześnie co pięć lat będzie przeprowadzony przegląd wykonania złożonych deklaracji, a każde państwo będzie musiało przy tej okazji złożyć dalej idące deklaracje. Pierwsza, niezobowiązująca, dyskusja na ten temat ma się zresztą odbyć już na szczycie w Katowicach.