Ubiegły rok pod wieloma względami był wyjątkowy. Ceny węgla poszły w górę i osiągnęły najwyższy poziom od pięciu lat. Jednak mimo tak wysokiej ceny surowca część kopalni i tak zanotowała straty. Praw ekonomii nie da się oszukać. Niska wydajność w zakładach górniczych niczym przysłowiowa oliwa zawsze na wierzch wypływa. Kopalnie przez lata nie inwestowały w nowe ściany i sprzęt, bo wiele z nich balansowało na granicy bankructwa. Po dokonaniu trzy lata temu restrukturyzacji część z nich wciąż cienko przędzie, bo nie zwiększyła się wydajność. A brakujący węgiel coraz chętniej importujemy. Głównie z Rosji. I stanowi on już jedną czwartą spalanego w Polsce surowca.
Gdyby wynagrodzenia górników uzależnić od efektywności, mało które związki wyciągałyby teraz ręce po kolejne pieniądze. Ale w roku wyborczym kasa wypływa z budżetu szerokim strumieniem i nikt nie zadaje niewygodnych pytań. Rząd PiS, jak również poprzednia koalicja PO–PSL, nie miał odwagi na gruntowne reformy w sektorze górniczym. Kopalnie,
które w zdecydowanej większości są w pełni państwowe, wymagają głębokich zmian. Tylko na horyzoncie nie widać reformatora takiego jak Janusz Steinhoff, który w czasach rządów koalicji AWS–UW był w stanie zwolnić ponad 100 tys. górników, a kolejne kilkadziesiąt tysięcy pożegnało się z pracą, gdy w rządzie SLD ministrem gospodarki był Jacek Piechota. Spokój na Śląsku i dopieszczanie wyborczej bazy są ważniejsze niż interes całego kraju.
Uzależnienie energetyki od węgla wychodzi nam bokiem. Spalanie węgla kosztuje coraz więcej, bo uprawnienia do emisji dwutlenku węgla są i będą coraz droższe. Cztery główne spółki energetyczne albo właśnie ukończyły, albo budują lub planują budować kolejne bloki opalane węglem. Zatem taniej na pewno nie będzie.
Skoro rząd był w stanie zamrozić ceny prądu na ten rok, co będzie nas kosztować ponad 10 mld zł, to kopalnie nadzorowane przez państwo na pewno znajdą pieniądze na podwyżki dla górników.