W przyszłym roku Unia Europejska tak czy inaczej wpisze sobie neutralność klimatyczną jako prawnie wiążący cel na 2050 rok w ramach zapowiedzianego w środę przez von der Leyen „prawa klimatycznego”. Zgoda Polski nie będzie tu już do niczego potrzebna, bo przepisy w obszarach ochrony środowiska i klimatu są uchwalane większością głosów, a wszyscy poza nami są „za”. Zapewne stanie się to dopiero w drugiej połowie roku, czyli niestety zbyt późno, by wzmocnić stanowisko UE przed spotkaniem na szczycie z Chinami, ale wystarczająco wcześnie, by oświadczenie Polski, że w ciągu trzydziestu lat nie jest w stanie osiągnąć neutralności klimatycznej u siebie, nie miało żadnego praktycznego znaczenia – bo i tak cała unijna maszyneria prawna i finansowa zostanie w nadchodzących miesiącach przestawiona na tory szybkiej dekarbonizacji.
Zatem czy zastrzeżenie wniesione przez premiera Morawieckiego do konkluzji Rady pomoże nam dalej szachować Unię i osiągnąć więcej w toczących się negocjacjach budżetowych? To więcej niż wątpliwe. Podpisane przez premiera Konkluzje Rady oznaczają, że Rada Europejska zgadza się na zobowiązanie Unii do osiągnięcia neutralności klimatycznej do 2050 r., z zastrzeżeniem, że jedno unijne państwo nie wie, czy będzie umiało osiągnąć zerowe emisje netto u siebie na poziomie krajowym – co nie stoi w sprzeczności neutralnością Unii jako całości, bo inne państwa mogą zredukować swoje emisje głębiej i szybciej, albo więcej zainwestować w technologię pochłaniania dwutlenku węgla. To znaczy, że dalsze targowanie się o pieniądze pod groźbą zawetowania neutralności klimatycznej nie będzie już możliwe, bo przestrzeń dla weta właśnie się zamknęła. Tak czy inaczej, Brukselscy obserwatorzy generalnie zgadzają się, że ostateczny kształt budżetu zostanie wynegocjowany dopiero w drugiej połowie roku, kiedy Polska zdąży już wycofać się ze swojego zastrzeżenia, albo nie będzie ono już miało i tak żadnego politycznego znaczenia.
Jednocześnie wymuszając ten dopisek do konkluzji Rady Polska ustami premiera Morawieckiego oświadczyła unijnym partnerom, że nasz kraj nie chce lub nie potrafi odegrać konstruktywnej roli w wielkim pro-klimatycznym projekcie, jakim jest ogłoszony przez von der Leyen Europejski Zielony Ład. Trudno to uznać za argument za przyznaniem Polsce większych pieniędzy w przyszłym budżecie unijnym. Przedstawiony przez szefową Komisji strategiczny plan dla Unii oznacza, że ogromny prawny, administracyjny i przede wszystkim finansowy wysiłek UE zostanie w miesiącach i latach skierowany na realizację celu neutralności klimatycznej, co będzie wymagało ogromnej pracy i równie wielkich pieniędzy. W tej sytuacji najmocniejsze argumenty w budżetowych negocjacjach będą teraz miały te państwa, które są gotowe intensywnie pracować nad realizacją wyznaczonego przez UE celu – a będą w tych negocjacjach zapadać kluczowe z naszego punktu widzenia decyzje o podziale narodowych kopert, ale też o kryteriach przyznawania środków w ramach Mechanizmu Sprawiedliwej Transformacji. Trudno oczekiwać, by ogłosiwszy ambitny plan szybkiej dekarbonizacji, Unia chciała szczodrze finansować dalsze konserwowanie polskiego energetycznego skansenu.
Ciężko zrozumieć powody premiera Morawieckiego. Oferta, która leżała na stole, była naprawdę dobra – właśnie dlatego, że Unii zależało na wpisaniu neutralności klimatycznej na sztandary właśnie teraz. Rada od początku zgadzała się na umieszczenie w konkluzjach zapisów o prawie państw do kształtowania własnego miksu energetycznego, o zróżnicowanych punktach wyjścia poszczególnych państw i o zobowiązaniu Komisji do dokonania przeglądu reguł pomocy państwa, których poluzowania domagała się Polska. Ursula von der Leyen oświadczyła prezentując Zielony Ład, że sprawiedliwa transformacja będzie jego centralnym elementem i że na wsparcie transformacji zależnych od węgla regionów i sektorów zostanie przeznaczone 100 miliardów euro (a pamiętajmy, że rozmowa o finansowaniu sprawiedliwej transformacji zaczęła się od kwoty niecałych 5 miliardów). Nasz „specyficzny punkt wyjścia” naprawdę został uczciwie wzięty pod uwagę.
Premier Morawiecki mógł tę ofertę przyjąć, pogratulować sobie i ogłosić sukces, a od poniedziałku zacząć planować, jak wyda przypadającą Polsce część tych stu miliardów na wielkie projekty cywilizacyjne, które zapowiadał w swoim orędziu. Tymczasem ogłosił wszem i wobec, że Polska nie bardzo widzi swój udział w wielkim europejskim projekcie cywilizacyjnym, jakim jest Zielony Ład. Tymczasem ten projekt wydarzy się z nami lub bez nas. Tak czy inaczej będziemy musieli się dostosować do unijnych przepisów i do ukształtowanych przez nie trendów gospodarczych i finansowych. Tak czy inaczej pożegnamy się z węglem szybciej niż później. Pytanie, czy zrobimy to w świadomy i zaplanowany sposób, wykorzystując oferowane nam przez Unię Europejską narzędzia do odejścia od węgla w społecznie sprawiedliwy i uporządkowany sposób, czy raczej wybierzemy dalsze funkcjonowanie w alternatywnej rzeczywistości rodem z opowieści o węglu jako źródle taniej energii i gwarancje bezpieczeństwa, reagując w trybie kryzysowym na mniejsze i większe społeczne i ekonomiczne katastrofy, jakie przyniesie dalsze negowanie rzeczywistości.
Na razie wygląda na to, że premier Morawiecki chce, by Polska dalej płynęła pod prąd unijnych trendów, mimo że ten prąd właśnie gwałtownie przyspiesza.