Jeszcze dwa tygodnie temu zarząd Gazpromu zapewniał w komunikacie, że przygotowania do rozpoczęcia budowy South Stream idą zgodnie z planem. Ale 26 grudnia w wywiadzie dla agencji Interfaks prezes Aleksiej Miller nieoczekiwanie stwierdził, że realizacja projektu zależy od postawy Ukrainy.
Jeżeli przyjmie rosyjskie warunki, to szefowie Gazpromu są gotowi: zmniejszyć moc przesyłową rurociągu (docelowo to 63 mld m3 rocznie), przenieść na późniejszy termin rozpoczęcie budowy lub w ogóle zrezygnować z inwestycji.
– Wszystko zależy od tego, na co się zgodzi Ukraina. Gazpromowi zależy na kontroli ukraińskiego systemu przesyłu gazu, tak jak to już osiągnął na Białorusi. A South Stream od początku był bardziej politycznym niż ekonomicznym projektem – mówi „Rz" moskiewski ekspert w zakresie rynku paliw Aleksandr Razuwajew.
Gazociąg południowy to projekt konkurencyjny wobec europejskiego Nabucco; do tego bardziej zaawansowany. Spółka South Stream (50 proc. ma Gazprom, włoski Eni 20 proc., a francuskie i niemieckie EDF i Wintershall po 15 proc.) podpisała umowy z Bułgarią, Węgrami, Serbią, Austrią, Włochami, a także Turcją, przez której wody terytorialne przejdzie rura kładziona na dnie Morza Czarnego.
– Gazprom usztywnił swoje stanowisko. Zapowiedział, że prezentów nie będzie, a kolejna runda rozmów w sprawie ceny gazu dla Ukrainy odbędzie się w połowie stycznia. A to oznacza, że w I kw. Naftogaz zapłaci ponad 400 dol./1000 m3, co bardzo skomplikuje sytuację budżetu państwa. Jednak do pójścia na ustępstwa Rosji – szczególnie jeżeli chodzi o sprzedaż systemu przesyłu gazu – ukraińskie władze na razie nie są gotowe – uważa Aleksandr Poliwanow, szef działu ekonomicznego rosyjskiego portalu Lenta.