W tym tygodniu w Polsce średnia cena benzyny 95 wyniosła według portalu e-petrol — 5,69 zł, a oleju — 5,74 zł. Tymczasem na końcu świata, gdzie niżej jest już tylko Antarktyda, czyli na stacjach benzynowych Nowej Zelandii, za paliwo kierowcy płacą 2,16 miejscowych dol., czyli 5,58 zł. Olej napędowy kosztuje jeszcze taniej — 1,9 dol. (4,9 zł). To uderzające ceny w kraju, który dla Polaka jest ekstremalnie drogi. Niejadalny chleb (w konsystencji przypomina gumę) kosztuje tu średnio 10 zł za bochenek.
Może więc Nowa Zelandia jest petro-królestwem, które pompuje ropę z własnych bogatych źródeł? Nic z tego. To kraj, który surowce energetyczne (poza gazem) importuje, podobnie jak Polska, od najbliższego sąsiada. W tym wypadku Australii. Różnica w tym, że oba kraje nie graniczą ze sobą. Oddziela je 2000 km Pacyfiku.
Pomimo to wypada taniej niż paliwo ze stacji Orlenu, BP czy Shella w Polsce. Dlaczego? Nie ma na to racjonalnej odpowiedzi, poza tym, że ceny w Polsce są zawyżone. Czy jest to wina zbyt dużej pazerności państwa, koncernów petrochemicznych czy też samego rynku, dociec powinni eksperci.
Mnie, podobnie jak milionom polskich kierowców, ta sytuacja coraz bardziej się nie podoba. Nowozelandczycy zarabiają kilka razy więcej od Polaków, pomimo to płacą za paliwo, które sprowadzają z bardzo daleka — taniej. Chciałabym w końcu publicznej debaty na temat tego, co się na polskich stacjach benzynowych dzieje.
Chciałabym, by narodowy koncern — bądź co bądź spółka publiczna — podał do publicznej wiadomości dokładną kalkulację ceny swoich paliw. Chcę zobaczyć, kto i ile na nich zarabia; jak duże są marże, podatki, opłaty. Kto winduje cenę ponad wszelką logikę i poczucie wstydu w państwie, gdzie miliony ludzi zarabia po 1500-2000 zł.