Decyzja zapadła po miesiącach dyskusji, a jeśli ufać niemieckim mediom – wręcz scysji między politykami rządzącej koalicji. Jeśli wierzyć ministrowi gospodarki i jednemu z liderów niemieckich Zielonych Robertowi Habeckowi, ostatecznie przesądziły stress testy przeprowadzone wraz z czwórką operatorów sieci dystrybucyjnych.
– Choć liczone w godzinach sytuacje kryzysowe w sieciach dostaw energii elektrycznej są wysoce nieprawdopodobne, to nie można ich w pełni wykluczyć – tłumaczył Habeck. – Dlatego dwie (z trzech działających dziś – przyp. red.) elektrownie pozostaną w gotowości do połowy kwietnia 2023 r., aby – gdyby okazało się to konieczne – zapewnić dodatkową ilość energii w sieciach elektryczności w południowych Niemczech – dodawał.
Wydłużenie funkcjonowania dotyczyć będzie elektrowni Isar w Bawarii oraz Neckarwestheim w Badenii-Wirtembergii, starszych o dekadę od przeznaczonej do wyłączenia w nadchodzących tygodniach Emsland w Dolnej Saksonii.
Bezemisyjność zamiast bezemisyjności
„Niemcy podwoiły produkcję energii pochodzącej ze źródeł odnawialnych, co jest nie lada osiągnięciem, i w 2016 r. dostarczyły w ten sposób ponad 25 proc. energii elektrycznej i prawie 15 proc. energii w ogóle” – przypominają autorzy książki „Energia dla klimatu”, czyli Joshua A. Goldstein i Staffan A. Qvist. „Lecz tu jest haczyk: gdy podwoił się poziom energii odnawialnej, zmniejszono wytwarzanie energii jądrowej o mniej więcej równoważną wartość” – wytykają.
W tym właśnie tkwił paradoks: niemiecka polityka Energiewende (co można sprowadzić do szybkiego rozwoju OZE) wydawała się idealna na czasy, kiedy świat desperacko próbuje dokonać redukcji emisji gazów cieplarnianych. Tymczasem OZE służyły do zastąpienia innego bezemisyjnego źródła energii, a kraj „pozostał zdominowany przez paliwa kopalne, przede wszystkim przez węgiel”, a wraz z kolejnymi latami i uruchamianiem gazociągu Nord Stream – przez gaz.