Gdy Centralny Magazyn Węgla w Ostrowie Wielkopolskim zapełnia się nikomu niepotrzebnym surowcem ze śląskich kopalń, a przy zakładach wydobywczych zwały są pełne węgla, do Polski dociera największy w historii transport czarnego złota prosto ze słonecznej Kolumbii. Związkowcy z Polskiej Grupy Górniczej, którzy w lutym wysypywali polski węgiel w biurach posłów PiS na Śląsku, protestując przeciwko importowi surowca z Rosji, nie posiadają się z oburzenia. I po ludzku wcale im się nie dziwię. Ale nie dziwię się też Polskiej Grupie Energetycznej, że sprowadza węgiel z zagranicy, mimo że w lutym minister aktywów państwowych Jacek Sasin zakazywał tego po sławetnym imporcie czarnej perły z Mozambiku.
Zarządy nie mogą narażać spółek na straty, bo to grozi spotkaniem z prokuratorem i CBA, więc wybierają import surowca. Dlaczego? Nasz węgiel nie tylko jest bardziej zasiarczony, a przez to mniej kaloryczny od tego z importu, ale przede wszystkim droższy. Cena surowca z naszych kopalń jest sztucznie zawyżona i różnica między toną węgla z Polski i z portów Amsterdam–Rotterdam–Antwerpia sięgała kilka miesięcy temu nawet 50 proc. Niewydolne polskie górnictwo stara się utrzymywać rentowność kopalń, pompując w kontraktach ceny węgla dla energetyki. Nie dziwię się więc, że co jakiś czas przybija do polski statek z transportem tańszego surowca.
Oczywiście, w dobie – nawet kwarantannowej – kampanii wyborczej ten kolumbijski transport może się zakończyć dymisją, bo premierowi, który poselski mandat zdobył na Śląsku, trudno będzie się z tego wytłumaczyć. Z wielu stron słyszę, że po wyborach prezydenckich rząd zabierze się do reformy górnictwa. Oby to była prawda, bo zmiany są konieczne. Nie widzę co prawda na horyzoncie reformatora, który nie tylko zaplanowałby zmiany, ale też wywalczył u zwierzchników zielone światło dla głębokiej restrukturyzacji branży. Być może rozszerzający się światowy kryzys gospodarczy otworzy jednak drogę do prawdziwej transformacji górnictwa.