– Bankructw jeszcze nie było. Bo właściciele wiatraków dotują ten biznes ze innej działalności, np. rolniczej czy przetwórczej – mówi Kamil Szydłowski, wiceprezes Stowarzyszenia Małej Energetyki Wiatrowej (skupia 850 firm). Często to biznesy rodzinne, należące np. do rolników. Przed laty zdecydowali się na postawienie pojedynczych turbin, lokując oszczędności życia i zadłużając się. Dziś walczą o przetrwanie.
Zielony ból głowy
Powód? Drastycznie taniejące zielone certyfikaty. Miały stanowić wsparcie od państwa, a dziś ich cena notuje historyczne minima. Bo jest nadpodaż. Nadwyżka pojawiła się po przyznaniu przez rząd PO–PSL wsparcia dla współspalania. Koalicja przez lata nie zdecydowała się na zdjęcie nadwyżki przez zwiększenie obowiązku umorzenia certyfikatów.
– To jest rynek i on się rządzi swoimi prawami – mówią z nutką ironii przedstawiciele resortu energii. Bo rząd PiS też sytuacji nie zamierza stabilizować, a nawet kryzys pogłębił, zmniejszając tegoroczny obowiązek. Wiatraki nie mają też widoków na aukcje migracyjne, czyli przejście do nowego systemu wsparcia.
Efekt? Za certyfikat płaci dziś się ok. 25 zł/MWh – 10 proc. tego, co w czasach prosperity. Do tego dochodzi 160 zł/MWh za energię. Małe wiatraki są zdane na cenę z rynku. Nie mają – jak duże i średnie farmy (prywatne i państwowe) – umów długoterminowych na certyfikaty i/lub energię.
– W ubiegłym roku mieliśmy 746 tys. zł straty. Rok wcześniej było 591 tys. zł na plusie – mówi Ernest Schmidt, prezes Elsett Zielone Technologie (ma trzy elektrownie o mocy 3,9 MW).