Po niedawnej wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych w naszym kraju dużo mówi się o kolejnych dostawach LNG (skroplonego gazu ziemnego – red.) z USA do Polski. Na pierwszy plan wysuwana jest kwestia bezpieczeństwa energetycznego. I słusznie, ponieważ nowe źródło importu gazu i stopniowe uniezależnianie się od wschodniego źródła takie bezpieczeństwo zbuduje. Nie powinniśmy jednak zapominać o kwestiach ekonomicznych – za ile ten gaz kupujemy.
Jako wytrawny biznesmen Donald Trump doskonale wie, że gdy kupiec podkreśla, że pierwsza dostawa gazu ze Stanów Zjednoczonych to dla Polski epokowe wydarzenie, o którym będziemy uczyć się z podręczników historii (mówiła o tym chociażby premier Beata Szydło), łatwiej mu będzie ten surowiec drożej sprzedać w kolejnych transakcjach.
Emocje na bok
Dlatego dobrze się dzieje, że po pierwszych emocjonalnych wypowiedziach polityków zaczynają przebijać się głosy przedstawicieli państwowych firm gazowych, mówiące o tym, że przy imporcie LNG trzeba brać pod uwagę aspekt ekonomiczny. To znaczy, że nie będziemy kupować gazu drożej tylko dlatego, że pochodzi z sojuszniczego kraju.
Rynek gazu jest obecnie rynkiem kupującego, surowca jest coraz więcej, ceny się ustabilizowały, co powinno sprzyjać negocjacjom ze stroną amerykańską. Ostrożnie powinniśmy jednak podchodzić do zawierania umów długoterminowych, ponieważ zakupy typu spot (jednorazowe) nie są obarczone ryzykiem związanym z wprowadzeniem możliwych klauzul cenowych.
Mamy teraz na rynku sytuację, w której niejednokrotnie bardziej opłacalne staje się kupowanie gazu w ramach jednorazowych transakcji niż wieloletnich kontraktów, w których ceny surowca są wyższe w zamian za gwarancję stabilnych dostaw.