Niemcy – największy konsument węgla w Unii Europejskiej – odejdą od węgla do 2038 roku lub 2035 roku. Oba terminy są rozczarowujące, gdyż są dalece niewystarczające z punktu widzenia bezpieczeństwa naszej przyszłości. Aby udało nam się zatrzymać ocieplenie klimatu na poziomie nie wyższym niż 1,5 stopnia Celsjusza, cały świat uprzemysłowiony musi skończyć swój wieloletni romans z węglem w ciągu najbliższych lat. Kraje rozwinięte muszą to zrobić do 2030 roku.
Tak czy inaczej, ogłoszona w sobotę decyzja naszych zachodnich sąsiadów to wydarzenie przełomowe dla unijnej polityki klimatyczno-energetycznej. Niemcy dołączają do długiej listy państw, które ogłosiły daty swej dekarbonizacji: Francuzi zamkną ostatnią elektrownię węglową w 2021 roku, Szwedzi w 2022, Włosi, Brytyjczycy i Austriacy w 2025, a Finowie w 2029 roku. Holendrzy też chcieli zamknąć ostatnią elektrownię na węgiel w 2029 roku, ale po pozwie klimatycznym grupy 900 obywateli i wyroku tamtejszego sądu, niewykluczone, że ten proces zakończy się już w przyszłym roku. Warto pamiętać, że kilka unijnych krajów przestało już spalać węgiel. Polska jest ostatnim dużym konsumentem węgla w Unii, który nie ma planu odejścia od tego najbrudniejszego z paliw i w którym nie rozpoczęto nawet na ten temat debaty. Bez swojego dotychczasowego sojusznika w postaci niemieckiego przemysłu, nasze lobby węglowe i reprezentujący je rząd pozostają na europejskiej arenie osamotnieni. A my – obywatele – zostajemy z efektami uzależnienia od węgla: widmem rosnących cen energii, najbrudniejszym powietrzem w UE i coraz bliższą perspektywą katastrofy klimatycznej.
To, że krótkowzroczna polityka ministra energii jest na kursie na czołowe zderzenie z rzeczywistością widać gołym okiem. Mimo to, nasi rządzący są ewidentnie co chwilę zaskakiwani. Grudniowa walka rządu o to, aby w roku wyborczym konsumenci nie odczuli podwyżek cen prądu wyglądała chaotycznie, żeby nie powiedzieć rozpaczliwie. Przygotowana na ostatnią chwilę ustawa prądowa – jak donosiła niedawno “Dziennik Gazeta Prawna” – może nas kosztować nie 9, jak prognozował resort energii, a 16 miliardów złotych. Drogi to manewr, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że tylko pudruje, a nie rozwiązuje, problem drożejącego prądu z węgla. Na dodatek w 2018 roku lawinowo wzrósł import węgla, głównie z Rosji. Już ok. ⅓ węgla kamiennego spalanego nad Wisłą pochodzi z zagranicy.
Popyt na to paliwo mogłyby ograniczyć odnawialne źródła energii, ale tu panuje zastój. Dla sektora OZE 2018 rok był najgorszym co najmniej od 2005 roku, czyli tak naprawdę odkąd na poważnie zaczęliśmy rozwijać zielonę energetykę. Minister Tchórzewski może “pochwalić się” zaledwie 55 nowymi megawatami zielonej energii, które zbudowano w ubiegłym roku. To mniej więcej 5% tego, co budowaliśmy co roku w latach 2012-2015.
Rosnący import węgla, malejące krajowe wydobycie, a nawet brak finansowania inwestycji nie odwiodły ministra Tchórzewskiego od karkołomnych planów budowy kolejnej elektrowni na węgiel w Ostrołęce. Od wielu miesięcy trwa “dobrowolna” zrzutka państwowych spółek na tę kosztowną zachciankę ministra, który stoi na czele tamtejszych struktur Prawa i Sprawiedliwości. I tu przyszło niemiłe rozczarowanie, gdyż – jak się okazuje – elektrownia ma być droższa niż pierwotnie zakładano. Dodatkowe dwa miliardy złotych (tj. osiem zamiast sześciu) mogą być poważnym problemem dla inwestycji, bo żadna ze spółek Skarbu Państwa nie kwapi się z wykładaniem na nią pieniędzy.