Paryski szczyt uwagę przedsiębiorców skupiał nie tylko ze względu na fakt, że węgiel – uznawany za głównego winowajcę zmian klimatycznych – stanowi podstawę polskiej gospodarki. Również dlatego, że niemal do ostatniej chwili nie było wiadomo, z jakim stanowiskiem wystąpi polski rząd. Dziś emocje już opadły, do światowego dialogu klimatycznego przystąpiliśmy konstruktywnie. Słusznie polski rząd stoi na stanowisku, iż ochrona klimatu ma sens jedynie wtedy, gdy wszystkie kraje podpiszą się pod dobrowolnie przyjętymi na siebie zobowiązaniami, sprawiedliwie, solidarnie i adekwatnie do własnych możliwości.
Trzeba też pamiętać, że na COP 21 Polska wystąpi w dwojakiej roli. Jako kraj członkowski Organizacji Narodów Zjednoczonych i jako członek Unii Europejskiej. Pod koniec 2001 roku w Konkluzjach Rady Europejskiej znalazł się zapis o honorowaniu protokołu z Kioto. I dlatego właśnie w czasie paryskiej konferencji stanowisko Polski – podobnie jak wszystkich innych państw członkowskich UE – będzie reprezentowane przez Komisję Europejską. W konsekwencji w przestrzeni publicznej dokonuje się swoiste utożsamianie celów polityki klimatyczno-energetycznej UE z celami globalnymi (ONZ). I stąd m.in. powracające pytanie: czy polską gospodarkę stać na realizację unijnych celów? Wiele wskazuje na to, że na Konferencji Paryskiej UE nie zaostrzy swojego, i tak już ambitnego, stanowiska, a zatem unijne cele w zakresie ochrony środowiska pozostaną niezmienione. Jest to z pewnością sytuacja dla nas korzystna, choć nie niweluje wszystkich obaw w odniesieniu do zadań nałożonych przez Unię.
Diabeł tkwi w szczegółach
Unia Europejska jest trzecim największym emitentem, odpowiadając za 11 proc. emisji w skali globalnej. Deklarowane cele redukcyjne wyraźnie potwierdzają jednak, że w klimatycznych negocjacjach chce odegrać rolę wiodącą.
Unijne stanowisko na Konferencję Klimatyczną w Paryżu zostało de facto uzgodnione w październiku 2014 roku podczas posiedzenia Rady Europejskiej. Filarem porozumienia jest wyznaczenie celu redukcyjnego gazów cieplarnianych w wysokości 40 proc. w odniesieniu do całej Unii Europejskiej oraz zapis, że cel ten nie jest celem wiążącym krajowo, ale kontynentalnie – ten ostatni zapis jest kluczowy dla Polski. Przewidziano też mechanizmy kompensacyjne dla krajów mniej rozwiniętych, z których może skorzystać także Polska. Jednym z tych mechanizmów jest nieodpłatny przydział uprawnień do emisji CO2 dla sektora wytwarzania energii elektrycznej (tzw. derogacje CO2), drugim – Fundusz Modernizacyjny, który powstanie ze sprzedaży 2 proc. unijnych uprawnień do emisji gazów cieplarnianych na okres 2021–2030. Co dla nas najważniejsze, każde z państw członkowskich ma swobodę w kształtowaniu krajowego miksu energetycznego opartego na rodzimych zasobach.
I w tym miejscu pojawiają się wątpliwości. Jeśli UE decyduje, jaki ma być udział energii z OZE, to o jakiej samodzielności można mówić w takim przypadku? A jeśli dodać do tego jeden z pięciu zasadniczych obszarów urzeczywistniania unijnej koncepcji Unii Energetycznej – mowa o postulowanej dekarbonizacji – to niepokój nie tylko wzrasta, ale też staje się coraz bardziej uzasadniony. W obliczu tego swoistego dictum – usilnie staramy się nadać nieco inny semantyczny sens hasłu „dekarbonizacja”, niż zrobili to jego autorzy. Jesteśmy skłonni zgodzić się, iż raczej chodzi tu o redukcję CO2 bądź stosowanie niskoemisyjnych technologii węglowych niż szybkie i niemal całkowite relegowanie węgla z naszej gospodarki. Ale prawda niestety jest brutalna.