Kiedy w Sylwestra 2008-2009 na Starym Kontynencie strzelały korki od szampanów, na Kremlu zapadła decyzja o sięgnięciu po broń gazową w sporze z Ukrainą. Po drugiej stronie granicy ukraińska premier Julia Tymoszenko chciała w końcu przerwać patologię, którą było istnienie pośrednika RosUkrEnergo, w sprzedaży gazu przez Gazprom dla Ukrainy.
Pośrednik tak naprawdę należał do Gazpromu i prorosyjskiego oligarchy Dmytro Firtasza, co oznaczało, że tylko oni zarabiają na tym eksporcie, a Kijów płaci zawyżoną cenę błękitnego paliwa. Moskwie wydawało się, że szybko zdusi opór sąsiada. Nic z tego. Julia Tymoszenko nie zamierzała ustąpić.
Nocą z 6 na 7 stycznia Gazprom zakręcił więc kurek na wejściu gazu na Ukrainę. Najsilniej uderzyło to w Bułgarię, która kupowała wtedy 100 proc. gazu w Rosji, a jedyna droga dostaw wiodła ukraińskimi magistralami. Bułgarzy zupełnie nie byli na to gotowi, marzli więc okrutnie a gospodarka stanęła.
Słowacja ogłosiła stan wyjątkowy w gospodarce, bo i na ten rynek przestał w ogóle docierać rosyjski gaz. Podobnie było w Grecji, Węgrzech, Serbii, Chorwacji. Słowenia i Włochy dostawały 10 proc. zamówionego w Rosji gazu. Czechy i Rumuni - 25 proc., a Francja, Turcja i Polska - 30 procent rosyjskiego gazu.
Większość państw zupełnie nie było na taką sytuację przygotowanych. Zgromadzone w podziemnych zbiornikach zapasy szybko się wyczerpały. Kto mógł to pomagał, po warunkiem, że miał czym. Na przykład Węgrzy wspomagali swoimi zapasami Serbów.